Artyści PoznaniaWywiad

Ryszard Ćwirlej: „Wkurzało mnie, że nie ma poznańskiego kryminału”

Ryszard Ćwirlej, najpopularniejszy poznański autor kryminałów historycznych, opowiada nam o swojej pracy, gościach z Ukrainy, a także o tym, kogo postawiłby przed sądem po wyborach parlamentarnych.

Kiedy mowa o powieściach osadzonych w Poznaniu, jednym z pierwszych nazwisk, które przyjdą do głowy miłośnikom literatury, jest Ryszard Ćwirlej. Autor takich kryminałów jak „Upiory spacerują nad Wartą” czy „Jedyne wyjście” przyjął nas w swoim domu. Zaraz po przekroczeniu progu trafiliśmy in medias res do sceny rodzinnej. Żona pisarza tłumaczyła elektrykowi, który ich odwiedził, zawiłości usterki, z którą przyjdzie mu się zmierzyć. Sam autor przerwał przygotowywanie obiadu. Na powitanie wyskoczyły, merdając ogonami, dwa psy. Reszta inwentarza, trzy koty, nie wykazały tyle entuzjazmu z wizyty niespodziewanych gości, ale za to uważnie przysłuchiwały się naszej rozmowie.

Mateusz Witczak: Jest pan kojarzony z Poznaniem, ale na drodze do tego miasta było kilka zakrętów. Urodził się pan w Trzciance.

Ryszard Ćwirlej: Tak, ale nie jest to miasto, w którym spędziłem świadomie chociaż jeden dzień. Moi rodzice szybko przenieśli się do Piły. Mama była nauczycielką, a tata plastykiem. Trzcianka była za małą miejscowością dla artysty, który chciał tworzyć w tych czasach, więc moja młodość związana była z Piłą. I siłą rzeczy Poznań zawsze był w pobliżu. To miejsce, do którego się jeździło. Chociażby w czasach socjalizmu realnego. Były to czasy ciągłego niedoboru, dlatego jeździliśmy do Poznania, jako do wielkiej metropolii, na zakupy. Dla mnie to były ciekawe wyprawy, bo tutaj można było kupić fajne
resoraki albo żołnierzyki.

Ale studiował pan w Katowicach.

W Poznaniu i w Katowicach. W Poznaniu zaczynałem, a później z rodzinnych względów przeniosłem się do Katowic. Tam skończyłem studia. W tym mieście, jeszcze podczas studiów, zostałem reporterem telewizyjnym. Dzięki temu mogłem się łatwo przenieść do telewizji do Poznania. Zawodowy wybór spowodował, że moja droga okręciła się wokół Polski. Przyjechałem z Katowic jako zaawansowany zawodowo reporter. No i zacząłem pracować tutaj, w Teleskopie.

Jak pan wspomina czas pracy w mediach? Czy były źródłem materiałów do książek? Może przez reportaże o tematyce kryminalnej?

Tak. No, może mniej tych kryminalnych rzeczy się robiło. Nie było za dużo takich tematów do poruszania. Policja nie lubi, kiedy reporterzy kręcą się na miejscu przestępstwa. Ale praca w telewizji dała mi przede wszystkim umiejętność poruszania się po Poznaniu i dogłębne poznanie miasta. Dzięki pracy w telewizji byłem wszędzie. W każdym budynku urzędu, w instytucjach poznańskich, ale też bywałem w miejscach, do których rzadko kto się zapuszcza. Druga rzecz to umiejętność rozmawiania z ludźmi, słuchania tego, co mają do powiedzenia. To jest bardzo istotne w pracy pisarskiej. Ważną rzeczą jest umiejętność oddawania języka, sposobu wypowiadania się ludzi z różnych środowisk.

A jak się zrodziła potrzeba napisania pierwszej książki? Debiutował pan jeszcze pracując w telewizji.

Wkurzało mnie to, że nie ma poznańskiego kryminału. Zawsze lubiłem czytać kryminały. Lata 90-te to był okres, kiedy zaczął się tworzyć nowożytny polski kryminał. Do 1989 roku, kiedy trwał jeszcze komunizm w Polsce, to były czasy kryminału milicyjnego. Powstawały książki, które miały jedno zadanie – opowiadać o tym, jaką to cudowną instytucją jest Milicja Obywatelska i jak milicjanci radzą sobie ze wszystkimi przeciwnościami losu.

Takie produkcyjniaki?

Tak. Kiedy zmienił się ustrój, kryminał w Polsce praktycznie umarł. Łysiak i Chmielewska dalej pisali kryminały, które opowiadały o współczesności. Ale tuzy gatunku, tacy jak Zeydler-Zborowski czy Jerzy Edigey przestali pisać, bo zabrakło sponsora. Nie było Milicji Obywatelskiej, a policja zaczęła się zajmować nie propagandą, ale policyjną robotą. W tym czasie praktycznie nie było kryminału, do 1999 roku, kiedy swoją pierwszą powieść wydał Marek Krajewski. Później zaczęli pojawiać się moi dzisiejsi koledzy, np. Mariusz Czubaj czy Marcin Wroński, którzy pisali o Warszawie, Katowicach, Lublinie. Czekałem, żeby wreszcie ktoś napisał kryminał, którego akcja będzie się działa w moim mieście. Jako człowiek niecierpliwy doszedłem do wniosku, że nie będę dłużej czekał, tylko sam napiszę ten kryminał. Choćby do szuflady, bo nie byłem przekonany, czy będzie to książka, którą ktokolwiek będzie chciał przeczytać. Ale został wydany i od razu znalazło się szerokie grono czytelników. Ludzie zaczęli pytać mnie: „Co dalej?”. Musiałem siąść do następnej książki. Tak doszło do momentu, w którym mam na koncie 25 powieści.

Co jest pierwsze w przypadku pańskich książek: tytuł czy fabuła?

Zawsze miałem kłopot z tytułami. Nie potrafiłem sobie poradzić z celnym nazwaniem reportażu, który robiłem w telewizji. A tytuł jest istotnym elementem, który ma sprawić, że widz będzie chciał reportaż obejrzeć. Postanowiłem, że w książce będzie inaczej, najpierw wymyślę tytuł i do niego dopiszę książkę. Tak też się stało z moją pierwszą powieścią. Oczywiście wiedziałem już co w niej będzie, ale ułożyłem tytuł i później zacząłem wymyślać wszystkie upiory, które nad tą Wartą zaczęły krążyć.

Jak wygląda w takim razie reszta pańskiego procesu twórczego? Czy muszą być spełnione jakieś specjalne warunki?

Moja wieża stereo musi być włączona. W komputerze mam Spotify’a. Możemy zajrzeć czego ostatnio słuchałem. Czerwony tulipan. To akurat polska muzyka z tekstem. Tej mogę słuchać tylko w czasie rozpędu, bo gdy piszę, muszę mieć muzykę instrumentalną. Śpiew powoduje, że człowiek zaczyna iść za tekstem i wchodzi w rzeczywistość piosenki. A tego nie mogę robić. Słucham wtedy Pata Metheny’ego, fado albo troszeczkę jazzu. Muzyka bez jakiejkolwiek wokalizy. Albo anglojęzyczne przeboje z lat 70 tych i 80 tych. One pozwalają dobrze się wkręcić w rzeczywistość, w której są moi bohaterowie. Nie wyobrażam sobie, że bez muzyki można cokolwiek napisać.

Mons Kallentoft, szwedzki pisarz, w jednym z wywiadów powiedział, że popularność skandynawskich kryminałów prawdopodobnie wynika z faktu, że żyje się tam spokojnie, dlatego ludzie szukają wentyla dla negatywnych emocji, którym mogą być książki z dreszczykiem. Czy myśli pan, że u nas jest podobnie? Że renesans powieści kryminalnej w Polsce wynika z faktu, że w kraju jest spokojnie i sielsko?

Natura ludzka jest taka, że lubimy się bać. Ale lubimy się bać w bezpiecznych warunkach. Najfajniej się bać kiedy leżymy w ciepłym łóżku, pijemy herbatę i ten strach kanalizujemy poprzez książkę. Wchodzimy do morderczej rzeczywistości i wiemy, że nic nam się nie stanie. Potrzebujemy tego dreszczyku, którego nie dostarcza nam rzeczywistość. Ile razy idąc po ulicy przestraszył się pan czegoś? Zaczytany czy zapatrzony w telefon wejdę na pasy, to mogę się przestraszyć samochodu. Żyjemy w bezpiecznej rzeczywistości. Ale potrzebujemy adrenaliny. Dlatego na przykład lubimy chodzić na mecze piłkarskie. Sport dostarcza nam odrobinę tych emocji. Z kryminałem jest podobnie. Dostarcza emocji, które możemy sobie dawkować i wybierać, jaki ich rodzaj chcemy czuć. Jeśli lubimy krwawe opowieści, to wybieramy autora, który lubuje się w ćwiartowaniu zwłok. Jeśli lubimy książki, w których nie ma za dużo morderstw, a najważniejsza jest opowieść, to sięgamy na przykład po moje książki.

Pańską specjalnością są kryminały milicyjne i retro. Czy zbrodnia wtedy wyglądała inaczej?

Zbrodnia jest taka sama, stara jak ludzkość. Nic się nie zmieniło, bo uczucia ludzkie są zawsze takie same. Emocje wyzwalają w ludziach najgorsze instynkty, więc zbrodnie współczesne, przedwojenne czy z PRL-u są podobne. Zbrodnie z zazdrości, z miłości, chciwości. Te są najciekawsze literacko. Gdybyśmy starali się opisywać zbrodnie, do których dochodzi u nas najczęściej, to w zasadzie kryminał przestałby mieć rację bytu. Nasze zbrodnie są nijakie, brudne, byle jakie. Najczęściej popełniane pod wpływem alkoholu, bez przyczyny.

Ryszard Ćwirlej wiele razy był nagradzany za swoją twórczość / foto. Łukasz Gdak

Czy Poznań to miasto zbrodni?

Poznań jest takim samym miastem, jak każde inne. Idealne w tym mieście jest to, że ma dużo ciekawych zakątków. Trzeba je dobrze zdokumentować, żeby móc w takim anturażu umieścić zbrodnię. Dlatego często spaceruję. Gdybym tylko jeździł samochodem po mieście, niczego bym nie dostrzegł. Wydaje nam się, że doskonale znamy Poznań. Wiemy, że np. to jest ulica Solna, a to aleja Niepodległości, ale mało kto zastanawia się, jak wyglądają te miejsca z drugiej strony, z perspektywy podwórka. A często są to zaniedbane i paskudnie wyglądające miejsca, w samym centrum Poznania. Warto iść na ulicę Mostową i pochodzić po podwórkach od strony Warty. Gdy się patrzy na te wszystkie miejsca, to można doznać ekstremalnych przeżyć estetycznych. Jak tu o nich nie pisać, skoro same wchodzą przed oczy? Wiem, gdzie warto zajrzeć i spróbować opisać rzeczywistość, która wygląda jakby czas się w niej zatrzymał na początku lat dwudziestych.

We wrześniu ukaże się pańska nowa książka pt. „Ofiara twoim przeznaczeniem”. Czego możemy się spodziewać?

1931 rok. Kawałek za naszą granicą jeszcze wszystko jest tak, jak było przez ostatnie lata. Jest Republika Weimarska. Natomiast wszystko wskazuje na to, że niedługo coś się zmieni. Adolf Hitler i jego partia postanowili, że Niemcy muszą wstać z kolan. Reperkusje wydarzeń w Niemczech docierają też do nas. Poznańska delegatura wywiadu, która miała za zadanie monitorowanie wydarzeń na polsko-niemieckim pograniczu, została przeniesiona do Bydgoszczy. Tam jest dowództwo odcinka zachodniego. Poznań traci atut ważności. Komisarz Antoni Fischer, który przez lata współpracował z polskim wywiadem, coraz mocniej się w te działania angażuje. Punktem wyjścia jest oczywiście kryminalne śledztwo. Akcja rozgrywa się w Poznaniu, na pograniczu, w Międzychodzie, a także za granicą, w miejscowości Schönlanke, czyli Trzciance, w Schneidemühl, czyli Pile. Ale jest też Bydgoszcz.

Czy wśród pańskich czytelników zdarzają się gangsterzy? Może ujawniają się na spotkaniach autorskich i zgłaszają swoje uwagi do książek?

Ci, którzy mają konflikt z prawem nie chcą się do tego przyznawać. Jest za to dużo osób z drugiej strony barykady. Jestem bardzo popularnym pisarzem wśród policjantów. Poznańskie i wielkopolskie szkieły namiętnie mnie czytają. Często zdarza się, że podczas spotkania wpisuję autograf na przykład: „Dla pana Jana, szkieła z Wildy”. To znaczy, że książki trafiają w odpowiednie ręce. Oni mogą to, co piszę, zweryfikować. Procedury, pewne zachowania policjantów w miejscu przestępstwa. Policjanci są też dostarczycielami informacji. Założyłem na Facebooku grupę „Kryminał milicyjny”. Jest w niej 17 000 osób. Jeśli potrzebuję dowiedzieć się czegoś, to wystarczy, że wrzucę tam pytanie i natychmiast dostaję informację zwrotną. Korzystam dzięki temu z wiedzy wielu dawnych milicjantów i policjantów. Pamiętam taką sytuację, pisałem którąś z książek milicyjnych i potrzebowałem informacji, ile mógł dostać nagrody kwartalnej kapitan milicji w 1983 roku. Jeszcze tego samego dnia dostałem pasek nagrody kwartalnej kapitana MO.

Po agresji Rosji na Ukrainę przyjął pan pod swój dach ukraińską rodzinę. Jakie to było doświadczenie?

Na początek traumatyczne. Przyjechali do nas ludzie, którzy uciekli spod bomb. To była matka z siedmioletnim dzieckiem. Kiedy zaczęła się wojna, zastanawialiśmy się z żoną, co możemy zrobić dla tych ludzi. Doszliśmy do wniosku, że mamy pokój gościnny i możemy go komuś dać, wpuścić obcych ludzi do domu. To był wymóg chwili. Nie wiedzieliśmy, kto do nas przyjedzie. Decyzję podjęliśmy już na drugi dzień po rozpoczęciu wojny. Widzieliśmy, co się dzieje na naszej granicy. Siedzieliśmy z żoną przed telewizorem, łzy nam leciały z oczu. Patrzyliśmy z bezsilną wściekłością na to, co się dzieje na Ukrainie. Żona napisała informację, że przyjmiemy kogoś. Po tygodniu znajomi Ukraińcy ściągnęli panią, która przyjechała do nas. Dziewięć miesięcy mieszkaliśmy jak rodzina. Przed wakacjami postanowili wrócić na zachodnią Ukrainę. W Charkowie, z którego pochodzili, nie mieli do czego wracać.

Jakie ma pan plany na 15 października?

Idę na wybory, oczywiście. Możliwe, że będę siedział w komisji. Od jakiegoś czasu jestem członkiem komisji i nie dopuszczam do nieprawidłowości podczas wyborów. Zamierzam brać udział w wyborach, ale nie zamierzam dotknąć karty referendalnej.

Czy ma pan jakieś nadzieje związane z wynikiem tych wyborów?

Mam nadzieję, że wreszcie coś w tym kraju się zmieni, a ludzie, którzy robią z nas idiotów przez ostatnie 8 lat, odejdą w niesławie i nie będzie już po nich śladu. A ci, którzy bezprawnie się w tym czasie wzbogacili, nakradli ile się dało, zostaną postawieni przed wolnymi sądami.

Czytaj także: Orhan Pamuk w Poznaniu: „Literatura ma zdolność łączenia ludzi” [WYWIAD]

Mateusz Witczak
Zdarzyło się coś ważnego? Wyślij zdjęcie, film, pisz na kontakt@wpoznaniu.pl