Nie wszystkie buty trzeba wyrzucić. Niektóre można naprawić lub rozciągnąć. Wystarczy tylko ustawić się w kolejce do szewca. Jeden z nich prowadzi lokal na Jeżycach, gdzie każdego dnia udowadnia, że pogłoski o wymarciu tej profesji są przesadzone.
Na zegarze dobiega godzina 13. Ulica Dąbrowskiego powoli się korkuje. Piesi uciekają przed chłodem, przechodząc na słoneczną część jeżyckiej ulicy. W cieniu została kobieta niosąca reklamówkę. Przy kamienicy nr 54 zmienia kierunek marszu i wchodzi na podwórze. To właśnie tam znajduje się cel jej podróży. W niewielkim lokalu od 2017 roku Łukasz Gwizdała prowadzi swoją pracownię. Każdego dnia przyjmuje w niej chorych pacjentów, którzy wymagają pomocy. Reperuje buty, skórzane torebki i wszystko to, co tylko szewc i kaletnik potrafi przywrócić do życia.
Uratowane kopyta
W życiu Łukasza Gwizdały ważną rolę odegrał przypadek. Wszystko zaczęło się, gdy 19-letni mężczyzna przechodził ulicą Klasztorną. Szukał pracy i zauważył ogłoszenie, że szewc przyjmie kogoś do przyuczenia. – Wymagane były zdolności manualne, a te zawsze miałem – opowiada. – Poszedłem i zacząłem wchłaniać wszystko jak gąbka. Musiałem się chyba urodzić już z tym zawodem – przyznaje.
Zręczność jest czymś, co mężczyzna odziedziczył w genach. – Ojciec był instalatorem, a mama krawcową. Praca szewca to nie tylko zdolności manualne. Ważne jest też myślenie. Trzeba wymyślić coś, co naprawi obuwie i sprawi, że będzie się ono prezentowało godnie. Wszystko musi mieć ręce i nogi – opowiada.
W lokalu Łukasza Gwizdały uwagę przyciągają drewniane kopyta. Jest ich ponad sto, nie wszystkie są jednak wywieszone na ścianie. – To przyrząd do pracy manualnej. Za jego pomocą wykonuje się odlew – tłumaczy. – Niektóre te kopyta są drewniane. Pochodzą z okresu międzywojennego i kiedyś tworzone były ręcznie. Szukałem ich w internecie. Jeden szewc, który pracował w okolicach Targów, wystawił 150 par kopyt na sprzedaż. Uratowałem je przed spaleniem – dodaje.
Kopyta są niezbędnym narzędziem w pracy szewca. – Właśnie z nich robi się buty. Najpierw przerabiamy kopyto, by dostosować je do różnych rozmiarów stóp. Następnie wokół tego kopyta nakładamy materiał, najczęściej skórę – opowiada, pokazując kopyto, które służyło do wykonania obuwia dla stopy cukrzycowej. – Pani przyszła i powiedziała, że nigdzie nie może kupić odpowiedniego buta. Ja jej taki uszyłem – wspomina.
Oprócz tego są narzędzia, bez których szewc nie umie się obejść: cążki, cążki do zaciągania butów oraz do wyciągania fleków. Dodatkowo nóż, pilnik, papier ścierny i różnego rodzaju młotki.
Trwałe obuwie
Stworzenie obuwia zaczyna się od pomysłu. Później obkleja się kopyto w odpowiednim rozmiarze taśmą. – Następnie przycinamy wszystko na pół. Z tego, co zostanie, robimy na kartkę papieru i szyjemy cholewkę, czyli wierzchnią warstwę buta. Zaciągamy ją na but. Na końcu przyszywamy obcas, flek i gotowe – tłumaczy Łukasz Gwizdała.
Materiały, z których korzysta mężczyzna, pochodzą z polskiej hurtowni. – Mieści się ona w Stęszewie, ale to są wszystkie oryginalne włoskie skóry. Nie jest to żadna podróbka – zapewnia. – Włoskie materiały są najlepsze z dwóch powodów: miękkość i jakość. Dzięki nim otrzymamy buty, które są już do końca życia – dodaje.
Szewc zapewnia, że nie trzeba wymieniać butów co dwa, trzy lata. – Nie mówię o maszynówce. Widzę teraz, że buty z ekoskóry kosztują po 300, 400 złotych. Nawet jak jest podeszwa zrobiona, to ona jest pusta w środku. Po dwóch miesiącach wszystko siada. Idzie to naprawiać, ale jestem zdania, że lepiej kupić but na zamówienie, niż kupować chińskie wytwory – przekonuje.
Szewc nie chodzi bez butów
Łukasz Gwizdała zapewnia trzy usługi w jednej. – Jestem szewcem, cholewkarzem i kaletnikiem. Cholewkarz szyje cholewkę, a szewc łączy wszystko w całość. Zaciąga but na kopyto, dodaje podeszwę, obcas, zelówkę i fleki. Wszystko to robię sam – opowiada.
Mężczyzna przekonuje, że klientów mu nie brakuje. – Wysyłam buty do Włoch, Holandii czy Anglii – wymienia. – Klienci z całej Polski przesyłają mi buty do przeróbki. Wiedzą, że mój zawód jest na wymarciu, dlatego cenią jakość – dodaje.
Szewc wspomina pierwszy tydzień działalności na Jeżycach. – Ludzie przychodzili i tylko mówiłem: „tak, idzie to zrobić”. Po tym tygodniu siedziałem od godz. 6 do 23. Cały czas pracowałem – mówi. – W ciągu miesiąca jestem w stanie uszyć maksymalnie pięć par butów. Jedna para zajmuje mi ok. dwóch, trzech dni pracy – wyjaśnia.
Mężczyzna nie ukrywa, że zajmuje się specyficznym fachem. – Każda para butów jest indywidualna. Muszę pamiętać, że to nie jest moje obuwie, tylko buty klientów – zapewnia. – Największą radością jest wtedy, gdy człowiek zakłada naprawione obuwie i mówi, że jest idealne. Miałem kiedyś taki przypadek, że klientka przyszła za szybko. Byłem wtedy w urzędzie. Żona zadzwoniła, że mam błyskawicznie wracać, bo pani przymierzyła but i musi już go mieć. Chciała zapłacić za taksówkę, bym przyjechał i wkleił wkładkę – opowiada.
Łukasz Gwizdała jest zaprzeczeniem powiedzenia, że szewc bez butów chodzi. – Ostatnio uszyłem dla siebie buty – przyznaje. – Poprzednie były już dziurawe. Tworzenie obuwie dla klientów różni się od szycia butów dla siebie. Czuję różnicę psychologiczną. Wiem, czego chcę. W przypadku pracy z klientem trzeba go zrozumieć i potrafić współpracować – wyjaśnia.
Buty z duszą
W zakładzie znajdują się potężne maszyny. Jedna z nich pochodzi z lat 60. – To maszyna do obróbki butów. Są tutaj na przykład szczotki do polerki, na które nakładamy wosk – pokazuje. – Mamy też maszynę do ścierania fleków, ścinania skóry i szycia cholewek. Jednak wolę to wszystko robić ręcznie – zapewnia.
– Ta praca mnie uspokaja. Lubię to robić – przekonuje szewc. – Gdy przychodzę zdenerwowany, to siadam do maszyny i szyję. Czasami biorę nawet kawałek skóry tylko po to, by poszyć i uspokoić się. Idę też na warsztat i naprawiam buty. Ta praca mi pomaga – opisuje.
Maszyna, która uspokaja Łukasza Gwizdałę to SINGER z 1910 roku. – Wystarczy tylko dodać do niej oliwki i sama śmiga. Na niej wszywam zamki, przeszywam różne rzeczy i łatki – wyjaśnia.
Mężczyzna przekonuje, że każdy but różni się od siebie. – Nie jestem w stanie powiedzieć, ile par przerobiłem. Pewnie mowa o tysiącach. W tej pracy trzeba wystrzegać się odruchowego działania. Nie pracuję przy taśmie. Wszystko co robię, ma dusze. Te buty też ją mają. Na tym polega artyzm tej pracy, że oddaję tym butom cząstkę siebie – podkreśla.