-Poczekacie chwilę? Muszę zawieźć jedzenie piłkarzom – mówi kucharz pierwszej drużyny Lecha Poznań i znika na kilka minut. Czekamy w nowej knajpie na stadionie – Master Lech. Nad nami autentyczne proporczyki z najciekawszych meczów, np. z Fiorentiną, koszulka Johna van den Broma. Oglądamy wszystkie herby Kolejorza od powstania klubu i nasz rozmówca wraca.
– A co dzisiaj zawiozłeś piłkarzom na obiad?
– Dzisiaj mieli zrazy wołowe, mieli kurczaka. Mieli też piłkarze kaszę, makaron, ziemniaczki duszone, do tego grillowane warzywa, buraczki, bar sałatkowy i zupa krem z dyni z mlekiem kokosowym.
Lech Poznań od kuchni
– Żywienie piłkarzy ma też kontekst związany z bezpieczeństwem?
-Oczywiście, znamy taki przykład na własnej skórze. Dwumecz z Olympique Marsylia. Zostaliśmy tam podtruci w Marsylii po tym, jak tutaj wykręciliśmy całkiem przyzwoity wynik. Pojechaliśmy na rewanż i tam po prostu zadziały się złe rzeczy. Drugi przykład to był Kazachstan, tam też nie było sympatycznie. Dlatego od 2014 roku jeżdżę wszędzie z Lechem Poznań. To już niebawem będzie 10 lat, ale nie tylko na mecze międzynarodowe, ale też na mecze klubowe, tutaj w Polsce. Tu też różne dziwne rzeczy potrafiły się zadziać.
-Jak wygląda cała ta, jak sądzę, potężna logistyka klubowej kuchni wyjazdowej?
-Generalnie jeżeli chodzi o mecze ligowe, to jadę tylko ja. Zabieram też produkty. Jadę zawsze przed drużyną, albo dzień wcześniej, albo z samego rana. Zależy, czy drużyna przyjeżdża na kolację, wtedy wyjeżdżam rano. Wysyłamy do hotelu menu z elementami zaznaczonymi na czerwono, to są elementy, które my zabieramy ze sobą.
Z kuchnią do Europy
-A mecze zagraniczne? Gdzie było najwięcej przygód?
-Byliśmy z Lechem Poznań na Islandii, tam w ogóle był dramat jeżeli chodzi o pracowników w hotelu. To była po prostu żenada. Byłem ja, kierownik Sali, jeszcze dwóch kucharzy. Robiliśmy wszystko sami. Nikt nam nie pomagał. Obsługa nie miała pojęcia o swojej pracy. A jedyne miejsce, do którego nie wzięliśmy w zeszłym roku w Lidze Konferencji swoich produktów, to był Izrael. Wiadomo jednak, że ten kraj rządzi się własnymi prawami i po prostu nie mogliśmy tam wwieźć swoich produktów. Ze względu na kuchnię koszerną nie mogłem się za bardzo po kuchniach poruszać. Każdą potrawę, zanim wyszła na bufet, miałem natomiast na test panelu. Przynoszono mi próbkę tej potrawy, mówiłem, gdzie ewentualnie co dosypać, co doprawić.
W tym roku nieszczęsna Trnawa, gdzie pojechaliśmy pięcioosobowym zespołem. Czyli ja, dwóch kierowników sal, jeszcze dwóch kucharzy. To było pokłosiem zatrucia Legii Warszawa, które miało tam miejsce kilka lat temu. Stało się to, w tej samej miejscowości de facto, a nawet w tym hotelu, więc pilnowaliśmy się bardzo, bardzo mocno. Wszystkie produkty wzięliśmy nasze, nawet sól. Ale ciekawie było też w innych miejscach. W Macedonii wylądowaliśmy w hotelu, który w ogóle nie miał kuchni.
Jak się zmienia Lech Poznań
Sarajewo też pamiętam. Pierwszy mój wyjazd zagraniczny z drużyną. No to było zderzenie się z Bałkanami. Jesteśmy zdecydowanie przyzwyczajeni, że nie pali się na kuchni w ogóle papierosów, nie ma takiej możliwości. Ja tam wchodzę, a tam wszędzie porozstawiane popielniczki, facet sobie kroi marchewkę i pali papieroska, więc pierwsza awantura. Wywaliłem im wszystkie te popielniczki do takiego pomieszczenia zewnętrznego i mówię – Dopóki będziemy tutaj z drużyną, nie macie prawa tu zapalić papierosa – no to się obrazili na mnie, ale minęła godzina i przeszło.
Logistykę kuchni, spory skład ludzi wyjeżdżających na mecze w Europie, szefów sal, kucharzy, to wszystko Lech Poznań zaczerpnął od FC Basel. Polska piłka zmienia się, od kuchni.
Czytaj także: Wstrzymano rozbiórkę Galerii Malta. Wojewoda może ją uchylić. Nowe fakty
Źródło: TUTAJ