Reportaż

Z pokolenia na pokolenie w Wielkopolsce. „Krawcem był już mój pradziadek”

– Krawiectwo w mojej rodzinie było od dawna. Mój pradziadek z prababcią otworzyli pracownię w Buku w 1926 roku. Pradziadek nauki pobierał już wcześniej, około 1919 roku. Po powrocie z nauk w Poznaniu stwierdził, że spróbuje z własną pracownią. W 1930 roku urodził się mój dziadek Henryk Krupa. Ponieważ dom i pracownia były w jednej izbie, to od dziecka siedział i obserwował ten fach. Przeszedł wszystkie szczeble: od nawijania nici, zamiatania podłóg, po szycie pełnych sztuk ubioru – mówi Karol Rzeszutko z pracowni krawieckiej Krupa & Rzeszutko.

Wielkopolska tradycja krawiectwa

Karol Rzeszutko to wykwalifikowany krawiec, który szyje w Poznaniu garnitury na miarę. To znaczy, że na dużego i na małego, na szczupłego i tego bardziej przy kości. Do jego pracowni trafiają biznesmeni, politycy, lekarze, ale też mężczyźni, którzy za chwilę powiedzą sakramentalne „tak”. Co odróżnia krawiectwo miarowe od szycia w sieciówkach? Poza oczywistym profesjonalizmem i pasją, przede wszystkim dziedzictwo; wieloletnia tradycja i spuścizna rodzinnego fachu. Krawiectwo miarowe wydaje się jedną z prac rzemieślniczych, lecz o wiele bliżej mu do sztuki. Tu nie ma miejsca na błędy, ale jest finezja i polot.

– W pracowni mamy podział. Ja z dziadkiem, który zmarł w zeszłym roku, zajmowaliśmy się panami, a moja mama obsługuje damy. Nie wchodzimy sobie w drogę, ponieważ taki system pozwala uniknąć niezręczności. Jeśli do przymiarki żakietu dopasowanego do ciała przyjdzie pani, która lubi się przebierać i raz ma biustonosz push-up, a raz go nie ma, to wymiary się zmieniają. Łatwiej to wyjaśnić mojej mamie niż mi. Mnie, z kolei, prościej jest powiedzieć panom coś o nogawce w spodniach, żeby nie było niezręczności i nikt się nie czuł skrępowany – tłumaczy Karol Rzeszutko.

Proszę pana, potrzebuję garnituru”

Po przyjściu klienta zaczyna się uroczysty rytuał przejścia do świata krawiectwa miarowego. Najpierw trzeba porozmawiać o tym, do czego potrzebny będzie garnitur. Dla jednych będzie on spełnieniem długo wyczekiwanego marzenia, drugim towarzyszyć będzie na ślubnym kobiercu, z kolei dla jeszcze innych będzie narzędziem pracy. Wspólnym mianownikiem dla klientów jest myśl: ma dobrze leżeć i świetnie wyglądać. A dla Karola Rzeszutki poza tym: ma być do wynoszenia, a nie wsadzenia w szafę.

– Wiele punktów z garniturami ma napisane na szyldach, że szyją na miarę, ale tak naprawdę tego nie robią. To krawiectwo pasowane, czyli przychodzi klient, wkłada garnitur, który jest wzorem i ekspedient patrzy, ile tam dodać, ile odjąć i robią przeróbkę. Nie szyją na miarę – tłumaczy. – Niektórzy oczekują też, że krawiectwo miarowe będzie wyglądać jak w filmie i potem się dziwią, jak coś jest inaczej. Niektórzy są przekonani, że minął czas na krawiectwo miarowe i wolą postawić na sieciówkę z metką, inni natomiast dostrzegają różnicę i wolą przyjść do nas. Tutaj jednak trzeba się liczyć z tym, że nie można przyjść „za pięć dwunasta”, bo uszycie garnituru trwa. Zakłada się, że jeśli pan młody chce mieć garnitur u nas, to musi przyjść trzy miesiące przed datą ślubu.

Największe centra wpływów, jeśli chodzi o garnitury to Anglia i Włochy. W Polsce panuje przekonanie, że garnitury muszą być stonowane. Podobnie jak w Anglii. Wywodzi się to z okresu międzywojnia, gdy wszyscy ubierali się w szarość. Jednak wówczas noszono garnitury niezależnie od profesji. Oczywiście gorsze lub lepsze, ale taka panowała moda, że każdy mężczyzna miał garnitur. Dopiero Włosi, namaszczeni słońcem wprowadzili więcej kolorów i finezji. Zaczęli przemycać do mody klasycznej ubrania odważniejsze i lżejsze. Jak? Wystarczy do konserwatywnie wyglądającego garnituru dodać jakiś nietypowy kolor lub fakturę i dalej wygląda się schludnie i elegancko, ale zyskuję się do tego nonszalancję. To jest właśnie włoska sprezzatura. Włoch z premedytacją odpiąłby mankiety od koszuli, a Anglik uznałby to za niedopuszczalne.

– Informacja o modzie dochodzi do nas błyskawicznie. Dzisiaj nie ma już konkretnego trendu mody. To, że wszyscy mają buty danego typu, to nie znaczy, że każdy chce mieć takie same. Moda stała się bardziej eklektyczna. Paradoksalnie przejście w zwyczajnym garniturze będzie postrzegane dzisiaj bardziej ekstrawagancko niż niejedno współczesne ubranie młodzieży – opowiada Karol Rzeszutko.

Największe modowe błędy Polaków

Zdaniem Karola Rzeszutko pandemia wymieszała styl formalny i swobodny. Kiedyś garnitur kojarzył się z osobą biznesu, a np. informatyk z luźnym T-shirtem. Teraz nie da się ocenić, kto, jaki zawód wykonuje po tym, czy nosi, czy nie nosi garnituru. Zna profesorów, którzy otwarci mówią, że potrafią dać wyższą ocenę na egzaminie ustnym, gdy student przyjdzie w garniturze, bo teraz większość studentów przychodzi bez formalnego ubioru.

– Mamy grupę klientów właśnie z branży IT i oni chcą iść pod prąd, interesują się modą i niezależnie od tego, że siedzą przed komputerem, to chcą mieć garnitur i być elegancko ubrani. Z drugiej strony kiedyś do teatru chodziło się w koszuli i marynarce. Teraz nie ma takiego obowiązku, więc świat się zmienia – opowiada Rzeszutko.

Jego spojrzenie różni się też od spojrzenia, jakie miał jego dziadek. Gdy do Henryka Krupy przychodził klient w krótkich spodenkach, to mówił, że spotkają się następnym razem, gdy ten założy długie. – Ja wychodzę z założenia, że przyszedł w krótkich, bo nie ma długich i dopiero mu uszyję. Natomiast nie pamiętam też, żeby ktoś się burzył, gdy dziadek tak mówił. Umawiali się na następny dzień i przychodzili w długich spodniach – wyjaśnia.

Jakie są największe błędy Polaków, które widzi doświadczony krawiec? Przede wszystkim złe dopasowanie marynarki, spodni lub koszuli. – Żyjemy w czasach, w których stosuje się różne techniki, żeby wmówić klientowi, że wszystko jest w porządku. Nierzadko przychodzą do nas klienci, żeby coś poprawić w świeżo kupionym garniturze, bo rozmiar jednak jest za mały lub za duży. A mimo to go kupili – tłumaczy Karol Rzeszutko. To, że rękawy marynarki są za długie lub za krótkie to kwestia konstruktora odzieży. Specjalnie wymyśla taki rękaw, żeby ten pasował na przeciętnego klienta. – Jeśli ktoś ma inną figurę, to wiadomo, że będzie trzeba zmienić długość rękawów. Nie każdy to jednak robi. Część osób uważa, że skoro tak wymyślił konstruktor, to tak musi być. Większość z nich, jednak jestem w stanie przekonać. Wystarczy pokazać im odbicie w lustrze, tego, jak jest, a jak będzie po mojej korekcie – zdradza Karol Rzeszutko.

Z pokolenia na pokolenie

Krawiectwo w rodzinie Karola Rzeszutki rozpoczęło się w 1926 roku. W pracowni jego pradziadka w Buku. W 1930 roku urodził się Henryk Krupa, który dorastał w domu pełnym nici, tkanin i igieł. Oglądał i pomagał swojemu ojcu. Przechodził wszystkie szczeble nauki: od zamiatania podłogi po tworzenie swoich własnych sztuk odzieży. W końcu zdecydował się wyjechać do Poznania na naukę, a po obronie dyplomu czeladniczego i później mistrzowskiego, na stałe przeniósł się do stolicy Wielkopolski. Pierwszą pracownię otworzył we własnym mieszkaniu. Później przenosił się kilka razy: na ul. Wielką, Kwiatową, aż w końcu w 2005 roku na Łąkową, gdzie pracownia mieści się do dziś.

– Moja mama urodziła się pod koniec lat 50. Gdy dorosła, to przewidywała, że pewnie zostanie krawcową. Nikt jej do tego nie zmuszał, więc na początku poszła w złotnictwo, zdobyła kwalifikacje, trochę popracowała w tym zawodzie, ale uznała, że jest przyzwyczajona do innego klimatu pracy i została krawcową – opowiada Karol Rzeszutko.

Jak dodaje: jemu samemu, scheda i ścieżka kariery wydawała się zbyt oczywista. Dlatego postanowił pójść na studia z logistyki. Po ich skończeniu dostał angaż w korporacji. Ta  jednak nie dawała mu spełnienia zawodowego, dlatego zrezygnował, i szukając w międzyczasie innej pracy, zaczął pomagać w pracowni. Na początku od strony marketingu. Później, coraz bardziej pochłonęło go praktyczne działanie, nie sprzed ekranu laptopa.

– Zacząłem od szycia spodni, potem koszuli i później marynarki. Dziadek z mamą zauważyli, że wyglądam na zadowolonego i pewnego dnia dziadek wziął mnie na poważną rozmowę. Powiedział, że się martwią, że poszedłem na studia i zaprzepaszczę lata edukacji na pracę krawca, dlatego muszę zdecydować, czy wchodzę w to na poważnie, czy nie. Bo jeśli nie, to nie mam tracić więcej czasu – opowiada Karol Rzeszutko i dodaje: – Porozmawiałem ze swoją ówczesną dziewczyną, obecnie żoną, która powiedziała mi, żebym dał sobie dwa lata, żeby wsiąknąć w to krawiectwo i zobaczyć, czy to jest to. Jak się nie uda, to papiery po studiach mam i znajdę pracę gdzieś indziej. To uwolniło mnie od presji.

W 2015 roku Karol Rzeszutko obronił tytuł mistrzowski w Izbie Rzemieślniczej. Dodało mu to skrzydeł. Wtedy już wiedział, że się nie bawi w krawca, a nim jest. Dziadek Karola zmarł 25 października ubiegłego roku. Do końca pracował. Pod koniec, gdy żegnał się z rodziną mówił, że jest spokojny o warsztat. Cieszył się, że wszystko idzie w dobrą stronę.

– To jest dla mnie bardzo nobilitujące, że historia trwa. Był mój pradziadek, dziadek, mama i teraz ja. Nie będę nikogo namawiał, mam dwie córki, które nie wiem, czy będą to robić, ale mogę przychodzić do pracowni z pełnym przekonaniem, że kontynuuję spuściznę rodziny – kończy Karol Rzeszutko.

Czytaj też: Filipiny na Wildzie. To pierwszy filipiński sklep w Polsce

Maciej Szymkowiak
Zdarzyło się coś ważnego? Wyślij zdjęcie, film, pisz na kontakt@wpoznaniu.pl