Tomasz Malarz z Krakowa bezbłędnie napisał Wielkie Poznańskie Dyktando UAM. Drugie miejsce zajął Marek Szopa z Gorzowa, który zrobił jeden błąd. Trzeci był Arkadiusz Kleniewski z Dzierzążnia, który także popełnił jeden błąd ortograficzny, ale 2 błędy interpunkcyjne.
Tekst pt. Duch UAM-u przygotował: prof. UAM dr hab. Jarosław Liberek z Wydziału Filologii Polskiej i Klasycznej UAM.
– Na podium dyktanda stanęli „zawodowcy” – żartował prof. Liberek, który przyznał, że zero błędów w dyktandach zdarza się rzadko. Wśród najczęściej pojawiających się błędów były te w zdaniu „… zacznie zarządzać toi toiem…”. Piszący dyktando mieli też problemy z nazwami roślin i ptaków.
Prof. Liberek przyznał, że dyktando nie było łatwe i jeśli ktoś popełnił do 10 błędów w tekście, może uznać to za mały sukces. Na pierwsze Wielkie Poznańskie Dyktando UAM zapisało się 100 osób, bo tyle było miejsc. Nie wszyscy jednak dotarli w sobotę 16 czerwca do Collegium Maius. Uczestnicy w rozmowach podkreślali, że to dobra zabawa i miłe spędzenie sobotniego przedpołudnia.
Dla tych, którzy chcą się sprawdzić, przedstawiamy tekst dyktanda. Życzymy powodzenia.
Duch UAM-u
Pięćdziesięciotrzyipółletni Ambroży, ultrapostępowy pół Polak, pół Francuz, był superdetektywem, który od ćwierćwiecza węszył tu i ówdzie, aby wytropić ducha UAM-u. Gwoli ścisłości zauważyć by trzeba, że chcąc być Sherlockiem Holmesem, wszczął śledztwo z powodów nader merkantylnych. Łaknął pieniędzy jak kania dżdżu, gdyż jego żołądek grał żałobny marsz w tonacji A-dur niemalże codziennie. Ponieważ należał do nocnych marków, zaczął przesiadywać do rana w archiwach. Zaparzywszy sobie w złocistopomarańczowej minifiliżance cappuccino, myszkował w zakurzonych księgach, ale ducha nie znalazł. Potem wespół ze znaną vlogerką Żanetą, która pracowała w MON-ie jako PR-owiec [piarowiec], przekopał poznańskie ogrody. Szukał wśród takich Bogu ducha winnych roślin, jak wilczomlecz obrzeżony, przegorzan pospolity, żagwin ogrodowy, marek kucmerka i ostruda. W nocy zajechał nawet rzężącym rzęchem pod ławeczkę Heliodora Święcickiego stojącą przed Collegium Minus i sprawdził teren, lecz na ślad ducha nie trafił, a przepłoszył tylko siedzące na pierwszym rektorze ptaki: dzierzbę czarnoczelną, uhlę garbonosą, hubarę i jerzyka. Któregoś dnia jego niedoszła żona Boguchwała, pracująca w college’u [collège’u] obok meczetu Sułtana Hassana w Kairze, zdradziła mu podczas gadu-gadu przez Skype’a, którego używała zamiast komunikatora Gadu-Gadu, że duch UAM-u widziany był nie dawniej jak przedwczoraj nieopodal Cieśniny Gibraltarskiej lub cieśniny Bosfor łączącej morze Marmara z Morzem Czarnym. Niemożebnie rozdrażniony Ambroży wpadł w rozpacz jak beksa-lala i porzucił krotochwilne mrzonki o złapaniu ducha Uniwersytetu. Doszedł do wniosku, że napisze tragikomedię o swoim praszczurze, zabójczo przystojnym szwoleżerze armii napoleońskiej, a jeśli i to mu nie wyjdzie, zacznie zarządzać toi toiem w parku Wilsona. Tymczasem rektor, wysyłając list na poste restante [wym. post restãt a. post restant], zaprosił ducha na inaugurację, a niewymownie zadowolony duch potwierdził, że niezawodnie przyjdzie.