Łukasz Majewski to poznaniak, który świat zwiedza na rowerze. Jego podróże na Instagramie Nomada w Drodze śledzi ponad 4 tysiące osób. Ostatnio pokonał około 10 tysięcy kilometrów i dojechał do Pakistanu. Łukasz opowiedział nam o swoich niesamowitych podróżach.
Erwin Nowak: Co było pierwsze – podróże czy rower?
Łukasz Majewski: Najpierw podróże. W dzieciństwie sporo podróżowałem z moją rodziną. Na przykład jechaliśmy autem do Hiszpanii czy do Stambułu. Rowery zawsze mnie interesowały, ale nigdy nie miałem takiego, na którym można by jeździć dalej niż do marketu i z powrotem. Później się ten rower pojawił. Podczas wycieczki do Stambułu widziałem Francuza, który wjeżdżał na rowerze do miasta i widać było, że już ma za sobą bardzo dużo kilometrów i bagaż przygód. Zobaczyłem, że w ogóle tak się da. Miałem wtedy może 15 lat. Po 10 latach wiedziałem, że chce podróżować po świecie, a miałem mały budżet, kończyłem studia. To się złożyło w jedną całość i od 6 lat już jeżdżę.
E.N.: Miałeś jakiś konkretny cel podróży?
Ł.M.: Zaczynałem powoli i cały czas ostrożnie stawiam kroki. Pierwszą podróż odbyłem do Dolnego Śląska, który jest świetnym miejscem, żeby zacząć nocować na dziko i poznawać historię regionu z wysokości siodełka. Później pojawiły się Czechy, pojechałem na Nordkapp na przylądek północny w Norwegii. Pierwszą większą wyprawą była podróż z Poznania to Tadżykistanu na granicy z Chinami. Wszystko drogą lądową.
E.N.: Jak zacząć taką przygodę? Do czego trzeba się przygotować, a czego trzeba się nauczyć?
Ł.M.: Przede wszystkim trzeba mało się bać. Ja dużo rzeczy się boję, ale umiem manewrować tym strachem. Na początku noclegi na dziko były dla mnie koszmarem. Nie umiałem się przełamać, żeby się wyspać, a jeśli jesteś niewyspany, to poznawanie świata na rowerze będzie ciężkie. To jest podstawa podróżowania. Teraz 12 miesięcy spędziłem w namiocie.
E.N.: Jak wyglądały te pierwsze noce?
Ł.M.: Spałem w namiocie, słychać było psy ujadające na pobliskich wsiach. Bałem się tego, nie znałem lasu, otoczenia, środowiska. Teraz mam wrażenie, że lepiej śpi mi się w lesie niż w swoim łóżku. To są rzeczy, do których trzeba się przyzwyczaić.
E.N.: Czego poza nocami boisz się na trasie?
Ł.M.: Każdy kraj ma swoją specyfikę, warunki atmosferyczne. Najbardziej uniwersalna rzecz to ruch uliczny i samochody. To największe zagrożenie. Szczególnie, że poza Europą kultura jazdy jest inna i trzeba się do niej przyzwyczaić. Inaczej się jeździ w Pakistanie i w Polsce. Oprócz tego, że jest ruch lewostronny, to jeżdżą tam zupełnie inne samochody. Na przykład w Iranie spotyka się amerykańskie ciężarówki, które mają po 50, 60 lat, cały czas są na chodzie i ledwo jeżdżą.
E.N.: Spotkały cię niebezpieczne sytuacje na drodze?
Ł.M.: W tej podróży maiłem jedną niebezpieczną sytuację. Wypadek, który wydarzył się tuż za moimi plecami na skrzyżowaniu w Turcji. Kierowca nie zauważył czerwonego światła, wjechał na skrzyżowanie i uderzył w auto, które jechało za mną. Pojechałbym ciut wolniej i mógłby mnie potrącić. W Iranie ciężarówki trąbią na rowerzystów i nawet jeżeli nie ma pobocza trzeba zjechać, bo kierowca wyprzedzi cię z minimalnym odstępem, albo nawet cię przejedzie.
E.N.: Co zabierasz ze sobą w podróż?
Ł.M.: Mam mało odzieży, cały czas ją piorę. Gorzej jest w temperaturach minusowych. Mam dwie sakwy z tyłu, na bagażniku, one są dosyć pojemne. Mam namiot, karimatę z przodu i frame bag, czyli torbę na ramę, półtora litra wody i pół litra benzyny do palnika, na którym gotuję. Przede wszystkim minimalizm, dwie koszulki, trzy pary majtek, trzy pary skarpetek, z czego jedna letnia, dwie zimowe. Mam też czytnik e-booków, bo w zimie są długie noce i krótkie dni i większość czasu spędzam w namiocie, więc bez książek bym oszalał. Da się żyć w drodze.
E.N.: Jakie emocje towarzyszą ci w podróży?
Ł.M.: Wszystkiego po trochu. To jest trochę borderline podróżniczy. Czasami jest super, kiedy świeci słońce, a najgorzej jest, kiedy pada deszcz. Kiedy pada rzadko mam dobry humor, szczególnie w marcową pogodę, kiedy jest w okolicach zera stopni, to człowiek ma dość wszystkiego. Po paru dniach spania w namiocie, rozgrzewania się i rutyny zimowej, kryzys potrafi przyjść. Trzeba przepracować te emocje. Ciężko jest jechać z myślą, żeby skończyć. Tak naprawdę jeździ się głową, a nie nogami. Czasami płaczę ze szczęścia, jak zobaczę piękne góry, albo wyjeżdżam z Jeżyc i dojeżdżam do Pakistanu po 6 miesiącach. Potrafię też się zdenerwować, kiedy mam wszystkiego dosyć.
E.N.: Te emocje rozpracowujesz na trasie, czy robisz sobie wtedy dłuższą przerwę?
Ł.M.: Staram się sprawdzać, czy głowa cały czas dobrze pracuje. Podczas mojej ostatniej podróży miałem jeden duży kryzys. Po 4 miesiącach trasy wjechałem na Wielką Pustynię Słoną w Iranie i było cały czas zimno. W moich założeniach temperatura w tym czasie miała już wrócić do normy. Ostatni miesiąc zimowy był dla mnie bardzo ciężki i naprawdę się zastanawiałem, czy chcę dalej jechać. Do granicy Pakistanu miałem jakieś tysiąc kilometrów i ten ostatni tysiąc był najcięższy.
E.N.: Co sprawiło, że jednak jechałeś dalej?
Ł.M.: Czysty przypadek. Spotkałem Włoszkę, która jechała drogą lądową i powiedziała, że właśnie załatwiła sobie wizę do Pakistanu. Pomyślałem, że „przecież ona daje radę” i powiedziała mi, że głupio byłoby teraz zrezygnować. To były banalne słowa. Wtedy to zdanie miało dla mnie duże znaczenie, ale z perspektywy czasu każdemu można tak powiedzieć. Ona dała mi siłę do tego, żeby dalej jechać. Jej postawa sprawiła, że pomyślałem, że trzeba zagryźć zęby i jechać dalej.
E.N.: Dużo masz takich przypadkowych spotkań na trasie?
Ł.M.: Tak zwanych overlanderów jest dużo. To wszyscy, którzy posiadają jakąkolwiek maszynę i podróżują tylko przy pomocy dróg lądowych, ewentualnie korzystając z promów. Spotkałem na przykład dwie, trzy osoby, które podróżowały camperem, jedną parę motocyklistów z Polski, którzy jechali do Nepalu, Australijczyka czy parę rowerzystów ze Szwajcarii. Są też specjalne fora, gdzie ludzie dzielą się wrażeniami przy przekraczaniu granic. Pomiędzy Europą a Indiami, podróżując przez Pakistan, na każdej stacji policyjnej są notatniki obcokrajowców, do których trzeba się wpisywać. Widziałem, ile tych osób było przede mną w danym miesiącu. Mowa maksymalnie o 20 osobach. Nie jest ich dużo, ale są.
E.N.: Jak wyglądają takie spotkania?
Ł.M: Zależy jakie jest flow. Z uwagi na to, że był sezon zimowy, ludzi było mniej. W Iranie były też bardzo silne protesty, ale teraz są brutalnie pacyfikowane przez rząd, także dużo ludzi nie chciało tam podróżować. Nie był to najlepszy czas pod tym względem, więc mało rowerzystów spotykałem. Co innego parę lat temu w Azji Środkowej. Kiedy miałem możliwość podróżowałem z innymi. W ostatniej podróży raz spałem w kamperze z ludźmi ze Szwajcarii, ponieważ razem mieliśmy eskortę policyjną.
E.N.: Łatwiej się jeździ samemu czy w grupie?
Nigdy nie jeździłem w większej grupie. Wcześniej podróżowałem z moją byłą dziewczyną i też było fajnie. To jest zupełnie inny rodzaj podróżowania. Aktualnie lepiej się odnajduję w byciu singlem na trasie. Jeśli ktoś się pojawi w moim życiu, to czemu nie. To jest tak naprawdę życie w podróży.
E.N.: Lubisz być sam ze sobą na trasie?
Ł.M.: Tak. To jest fajne siedzieć na pustyni po środku niczego, pić kawę, czytać książkę i wpatrywać się w pustkę dookoła. To jest coś niesamowitego.
E.N.: Czego tak naprawdę szukasz w podróżach?
Ł.M.: Przede wszystkim poznania innych ludzi. Jestem historykiem z wykształcenia i świat poznawałem zawsze poprzez podręczniki do historii. Byłem ciekaw tych ludzi. Okazuje się, że ludzkie historie są bardzo uniwersalne. Czy mówimy o Pasztunach czy Wielkopolanach, wydaje mi się, że 90 procent mamy wspólnego, a reszta to różny kod kulturowy. Te 10 procent zawsze mnie ciekawiło. Spotkania na trasie z ludźmi to jest to, dlaczego tak naprawdę podróżuję.
E.N.: Co zwykle robisz, jak już dotrzesz do celu?
Ł.M.: W Pakistanie byłem już tak zmęczony, że nawet do mnie to nie dochodziło. Dzisiaj dopiero, kiedy wspominałem wyjazd dochodziło do mnie, że to było coś wielkiego. Tak naprawdę teraz dopiero skończę tę podróż, także nie wiem co czułem. Na razie satysfakcję, ale ona dochodzi stopniowo.
E.N.: Jak wyglądają powroty, kiedy najlepszy moment masz już za sobą?
Ł.M.: Wracam samolotem, ale nie lubię tego. To jest zawsze katorga. 10-godzinne loty zwykle są bardziej wyczerpujące niż jazda po górach na rowerze czy po pustyni. Ważne jest to, że mam do czego wracać. Mam tutaj rodzinę, pracę, lubię Poznań i lubię tu wracać.
E.N.: Jak wychodzi ci łączenie tych dwóch światów – podróży i codzienności?
Ł.M.: Już do tego przywykłem i nie mam przeżywam szoku, że wczoraj piłem herbatę z mlekiem z Pasztunami z mojego bloku w Karaczi i jeździłem rikszą, a następnego dnia ląduję w Berlinie, wszystko ma swój porządek i wracam do Polski. Wydaje mi się, że gdybym z Polski poleciał do Pakistanu, a wracał na rowerze, to pierwszy dzień tam byłby szokiem. Przez to, że cały czas relacjonowałem swoją podróż na Instagramie, to cały czas miałem jakieś wiadomości i byłem w kontakcie z ludźmi, więc nie odciąłem do końca polskiej pępowiny.
E.N.: Jak wygląda to wsparcie od znajomych i obserwujących?
Ł.M.: Wsparcie od ludzi, którzy mnie wspierają, w mailach, prywatnych wiadomościach czy komentarzach jest ogromne. Mowa o ludziach, których nie znam, a nagle zaczęli mnie obserwować i piszą, że “super podróż” i że “też bym tak chciał”. Daje to motywację i czuję, że moja podróż jest ważna też dla innych. Fajnie jest coś takie usłyszeć, zwłaszcza od nieznanej osoby. To daje motywację, żeby dalej jechać i cierpieć w namiocie.
E.N.: Jesteś w stanie powiedzieć ile kilometrów przejechałeś?
Ł.M.: W tej ostatniej podróży wszystkim mówię, że 10 tysięcy, ale nie liczyłem dokładnie. Na mapie jest to około 8,5 tysiąca kilometrów trasy, ale trzeba do tego dodać różne odbicia. 10 tysięcy fajniej brzmi.
E.N.: Z perspektywy siodełka i tylu pokonanych kilometrów, jak twoim zdaniem wygląda świat?
Ł.M.: Inaczej niż w telewizorze czy smartfonie. Telefon nie daje możliwości, żeby poczuć zapachy, ekran jest płaski, kolory często podkręcone. Ten świat w telefonie jest trochę na sterydach, a ten, który widziałem, jest bardziej wypłowiały. Przez to jest jeszcze ciekawszy. Ta surowość sprawia, że jest jeszcze piękniejszy. Można coś dotknąć, zobaczyć, poczuć, szczególnie na rowerze i zobaczyć na własnej skórze, co to jest chłód w Turcji, jakie są tam góry. Turcja to tak naprawdę nie są kurorty, tylko w 90 procentach góry, wysokie przełęcze i totalnie nieturystyczne miejsca. To daje inną perspektywę.
E.N.: Czułbyś ten świat inaczej, gdybyś podróżował na przykład camperem?
Ł.M.: Nie wiem, bo nigdy tak nie podróżowałem. Pewnie byłoby inaczej. Przyznam, że kiedy jeździłem z tymi Szwajcarami camperem, to oni mieli tyle przypraw, tak komfortowe warunki i to też fajnie było poczuć. Byłaby inna perspektywa, gdybym nie był cały czas zmarznięty i ubłocony, chociaż oni też tam marzli, kiedy zdarzało im się być wysoko w górach. Odbiór środowiska byłby na pewno inny, bo dla wielu ludzi często na drodze jestem kosmitą. Jak jesteś w camperze jesteś mniejszym kosmitą, ale też masz coś, co jest dosyć drogie.
E.N.: A ty masz drogi sprzęt?
Ł.M.: Nie mam wymarzonego sprzętu. Dla mnie on musi jeździć, być niezawodny na trasie. Fajnie byłoby, gdyby był lekki, ale też nie musi być. Mój sprzęt ma prostą ramę 28 cali, stalową, wyjętą z roweru z lat 90-tych. Trochę ją przerobiłem, dorzuciłem najtańszy sprzęt. To jest po prostu rower, na którym się jeździ, a co ważne można go naprawić wszędzie i wszystkim. Jego uniwersalność jest dla mnie najważniejsza. Wydałem może 1200 złotych na wszystko. To jest też taki rower, po którym raczej nie będę płakać, kiedy ktoś mi go ukradnie.
E.N.: Jak bardzo przydatna jest łatwość w naprawie? Często zdarzają się usterki? Jak sobie z nimi radzisz?
Ł.M.: Większość rzeczy jestem w stanie sam naprawić. Mam narzędzia i podstawową wiedzę. To też nie są trudne rzeczy, w 80 procentach to jest dętka i po prostu trzeba ją załatać albo zamienić. Czasem muszę wymienić klocki hamulcowe, zdarza się, że pęknie łańcuch i trzeba go jeszcze raz zespolić, czasem wyregulować przerzutki. To wszystko rzeczy, które samodzielnie można naprawić na trasie. Jeżeli pęknie oś, to nie można jechać i raczej mało kto wozi ze sobą zapasowe większe części. W tej podróży nie miałem takiego przypadku, ale kiedy robiłem 3-miesięczną trasę po Europie to raz musiałem jechać do serwisu, ale to rzadkość.
E.N.: Ta usterka zdarzyła się daleko od serwisu?
Ł.M.: Akurat pod samym Decathlonem pod Francji. Miałem szczęście, ale płaciłem w euro.
E.N.: Szczęście na trasie się przydaje?
Ł.M.: Tak. Nie wierzę w jakieś ingerencje z góry, ale jest chyba coś takiego jak szczęście. Może to też być percepcja tego, co jest szczęściem, a co nie. To co jest dla mnie szczęściem na trasie, w życiu codziennym jest normą. Na przykład to, że jednak jest market na 30 kilometrach trasy. Definicja zmienia się w podróży.
E.N.: Ty masz szczęście na trasie?
Ł.M.: Czasami. Spotykam fajnych ludzi w podróży, bo rower też jest magnesem. On przyciąga ludzi cały czas. Ja też ten magnes wykorzystuje do poznania ludzi, których chciałbym spotkać, albo których historie mnie interesują. Mam taki atrybut, dzięki któremu łatwiej jest przełamać barierę.
E.N.: Jesteś szczęśliwszy w podróży?
Ł.M.: To jest skomplikowane. Trzeba było wybrać jakąś drogę życiową i niektórzy wybierali dom i rodzinę i to jest bardzo duża wartość. Wiem, że jej na chwilę obecną nie mam i sobie z tym radzę. Wydaje mi się, że kiedyś się to zmieni i będę chciał też tego doznać. Póki co podróżowanie daje mi jednak dużo frajdy i to jest moja pasja, to jest moje szczęście. Tego się trzymam. Odbywało się to też dużym kosztem życia osobistego, kariery, ale to jest narkotyk, heroina.
E.N.: Jak długo zajmuje ci planowanie tras i co wpływa na twój wybór?
Ł.M.: Trasę na pół roku ciężko zaplanować. Są punkty, do których chciałem jechać, jak na przykład Teheran, Karaczi, Islahan, ale trasy samej w sobie nie wyznaczam. Przed snem patrzę na mapę i myślę, gdzie mogę dojechać. Jest kierunek, punkty, do których zmierzam albo trasy, które chciałbym przejechać, ale nazywam je odcinkiem specjalny.
E.N.: Co się dzieje, kiedy w ciągu dnia nie jesteś w stanie dojechać do wyznaczonego punktu?
Ł.M.: W trakcie dnia ta idea dorasta. To jest często nieprzewidywalne – pogoda, warunki atmosferyczne, ludzie, których się spotka, fajne rzeczy po drodze, albo chociażby to, że nie chce mi się jeździć. Codziennie jestem plastyczny. Czasami stwierdzam, że miałem gdzieś dojechać, ale nie mam siły dalej jechać, to rozbijam namiot tu, gdzie jestem. To jest przywilej posiadania czasu. Jednak ten “hotel” cały czas mam ze sobą. Trzeba tylko pamiętać, żeby mieć wodę i jedzenie i to jest tak naprawdę jedyny ogranicznik.
E.N.: Czyli nie nakładasz na siebie presji?
Ł.M.: Nie. To wizy nakładają, kiedy gdzieś trzeba dojechać i ma się określony czas na to, żeby przejechać jakiś kraj. Zakładałem, że dojadę tam w pół roku, ale jakbym jechał siedem miesięcy, to też nic by się nie stało.
E.N.: Są takie momenty z tras, których żałujesz?
Ł.M.: Na przykład teraz z podróży do Pakistanu, za rok będę żałować, że nie pojechałem w wysokie góry w Karakorum, bo byłem już w Pakistanie, dosyć blisko przepięknych gór, jednych z najwyższych na świecie. Z drugiej strony nie miałem już siły i zawsze będę mógł jeszcze tam wrócić. Ciężko też mieć pretensje do siebie za to, że nie miałem na coś siły. Nie chcę się za coś obwiniać.
E.N.: Ile trwa taki okres regeneracji po podróży?
Ł.M.: Teraz było to kilka dni, ale później się rozchorowałem i żałowałem, że wróciłem do Polski, bo mogłem leżeć w łóżku w Pakistanie. Zwykle po miesiącu w Poznaniu mam tak, że wiem, że za kolejne 3 miesiące muszę zaplanować kolejny wyjazd.
E.N.: Jakie masz rowerowe marzenia?
Dużo. Na pewno Pan-Americana, czyli przejazd z północy Ameryki Północnej do Ziemi Ognistej w Ameryce Południowe. Mam jeszcze w głowie jedną ciężką trasę z Polski do Polski przez Afrykę. Piękna jest też cała Indonezja. Wyobraźnia to największy wróg przy podejmowaniu decyzji.
E.N.: Czy masz już plan na kolejną podróż?
Mam, ale jeszcze nie mogę zdradzić. Dopiero co wróciłem, ale już jak byłem w Haraczy, wiedziałem, że na pewno zmienię kontynent. Dorosłem do tego, żeby wybrać się za wielką wodę.