Od 15 lat łączą kulturę polską i ukraińską muzyką jazzową, elektroniczną i world music. Promują ją też na całym globie. – Byliśmy w miejscach bardzo niebezpiecznych, a także w takich, gdzie brakowało jedzenia, gdzie ludzie spali na ulicach. W miejscach pełnych przepychu, gdzie trudno było nam się odnaleźć. Na pewno zobaczyliśmy świat z perspektywy człowieka, który ma pewne zabezpieczenia – mówi nam Daga Gregorowicz. Skład Dagadany tworzy: Daga Gregorowicz, Mikołaj Pospieszalski, Dana Vynnytska i Bartosz Mikołaj Nazaruk. Jubileuszowy koncert odbędzie się 8 grudnia w Centrum Kultury Zamek.
Dagadana świętuje 15-lecie
Maciej Szymkowiak: Początki Waszej przygody muzycznej sięgają warsztatów jazzowych w Krakowie w 2006 roku, mimo że ty pochodzisz z Poznania. Jak wspominasz ten czas?
Daga Gregorowicz: Wspominam ten okres jako czas, który wywrócił moje życie do góry nogami. Trochę to jest taka definicja późniejszych działań zespołowych, ale także moich osobistych. Warto działać od razu. Moja mama mówiła: „najpierw pomyśl, potem rób”. Ja z reguły robię zupełnie odwrotnie, ale te odwrotne działania zazwyczaj prowadzą mnie do miejsc, do których może bym nigdy nie dotarła. To myślenie, jak to mama przykazała, pozwala mi plany doprowadzić do skutku, ale luz i zew dzikości towarzyszył nam od początku.
Warsztaty jazzowe was zbliżyły.
Nie byłam pewna, czy warto pojechać na warsztaty jazzowe do Krakowa, bo nie znałam piosenek jazzowych. Jednak zachęcona przez Karima Martusewicza (basistę Voo Voo), który był jednym z wykładowców, postanowiłam spróbować. Okazało się, że jest tam wielu utalentowanych wokalistów. Wszyscy świetnie radzili sobie z jazzowymi interpretacjami. Ja, naturszczyk, myślałam, że się spalę, gdy doszło do pierwszego występu. Zamknęłam oczy, zaczęłam śpiewać, a Lora Szafran, prowadząca zajęcia, powiedziała, że to brzmi ciekawie i interesująco.
Po tych zajęciach Dana podeszła do mnie, mówiąc, że muszę popracować nad techniką, ale moje pomysły są super. To był nasz pierwszy kontakt. Różni nas tylko jedna litera, która też definiuje cały zespół. Każdy i każda z nas to inna osobowość, ale razem tworzymy spójną całość.
Pierwszy koncert w Poznaniu był w Meskalinie.
Na początku, nasz zespół był duetem. Pierwszy koncert odbył się właśnie w Meskalinie jeszcze, gdy klub nosił nazwę Meskal. Benek Ejgert otworzył dla nas progi tego magicznego miejsca, bo koncerty tam zawsze były czymś eksperymentalnym i nowym. Pamiętam, że sprzedało się niewiele biletów, które zresztą nie pokryły naszych kosztów. Benek dołożył z własnej kieszeni, mimo że umówiliśmy się na rozliczenie ze sprzedaży biletów. Powiedział tylko: „jeszcze do mnie wrócicie”. To były chwile, kiedy ktoś w nas wierzył, co było dla nas bardzo budujące. Chociaż były też trudniejsze momenty, jak wtedy, gdy Dana wróciła po półrocznym stypendium do Ukrainy. Przekraczanie granicy było dla niej zawsze wyzwaniem, często odczłowieczającym. Każdy z nas zna fizjologię kobiety – niecały miesiąc jesteśmy w pełni sił. Często zdarzało się, że Dana wracała do domu tylko po to, by w paszporcie odnotowano mniej dni spędzonych w Polsce. To była walka o to, aby móc przebywać tutaj legalnie tyle, ile trzeba. Początki były naprawdę trudne. W pewnym momencie Dana też powiedziała swojemu narzeczonemu, że jeśli chce ją częściej widywać, musi znaleźć pracę w Polsce. I tak się stało.
Od razu połączyłyście kulturę polską z ukraińską?
Wymieniając się i zapisując różne pomysły, doszłyśmy do wniosku, że chcemy pokazać sobie nawzajem, co jest fascynujące w naszych kulturach. Tak powstały nasze pierwsze kompozycje. Po piętnastu latach spora część naszych utworów to interpretacje ludowych pieśni, ale nie stroniłyśmy od wierszy świetnych polskich czy ukraińskich poetów. Jesteśmy otwarte na to, co nas inspiruje, i jeśli kiedyś będziemy miały ochotę nagrać metalową płytę, to nagramy metalową płytę. Jedynym ograniczeniem będzie wtedy nasz wokal (śmiech), ale zdecydowanie nie chcemy sobie narzucać, że teraz musi my grać jeden styl lub gatunek. Nie boimy się eksperymentować czy robić skoków w bok, jeśli poczujemy, że to jest dla nas ważne.
W 2010 roku wyjechałyście do Maroka, gdzie grałyście z lokalnymi muzykami podczas Festiwalu Ludów Pustyni. Jak doświadczenia z tego wyjazdu wpłynęły na Wasze podejście do muzyki?
To był nasz pierwszy szalony wyjazd. Poznałyśmy tam świetnych muzyków tradycyjnych. Z perspektywy czasu widzę, ile nam dane było zobaczyć – byłyśmy w domach z gliny, gdzie raczej rzadko zaglądają obcokrajowcy. Graliśmy wiele koncertów, ale najbardziej poruszyło nas to, że dane nam było spotkać muzyków, grających tradycyjnie. Zaprosiłyśmy jednego z nich do współpracy, a potem do Polski. Poza tym dzielimy się naszą kulturą, jesteśmy swoistymi ambasadorami naszych kultur w miejscach odległych od Polski i Ukrainy. Daje nam to szansę na poznanie rzeczy, których nie znajdziemy w mainstreamie. Od tego czasu zawsze staramy się, zwłaszcza w odległych miejscach, mieć możliwość poznania lokalnych muzyków.
Rok po tamtym wyjeździe otrzymałyście Fryderyka 2011 w kategorii „album roku folk/muzyka świata” za album „Maleńka”. Pamiętacie emocje, jakie Wam wówczas towarzyszyły?
Tak, widzę teraz przed sobą zarówno ten moment, jak i kiedy byłyśmy na Saharze. Było tam tak gorąco, że gdy się śpiewało, to paliło w usta. Pamiętam, że miałam super wypieki na twarzy. Kiedy dostaliśmy informację, że rzeczywiście dostajemy Fryderyka, poszliśmy go odebrać. Zobaczyliśmy siedzących na sali Wojciecha Młynarskiego, Marylę Rodowicz i wielu innych znakomitych artystów, którzy zdecydowali, że ta nagroda trafia do nas. To było dla nas ważne, ale też trudne do uwierzenia.
W tamtym okresie czułyśmy, że ciągle idziemy pod górkę. Nie było łatwo, mieszkamy w czterech różnych miastach, ekonomicznie się nie zgadza, pod kątem prób również nie. A nagroda Fryderyka była potrzebna tym, którzy w nas wątpili. Zastanawiali się, czy można nas zaprosić na koncert. Po tym wydarzeniu było już łatwiej, jakbyśmy dostały pieczątkę uznania, że jednak jesteśmy „ok”.
Jako zespół macie na koncie występy w wielu krajach na różnych kontynentach. I w Argentynie i w Chinach.
Myślę, że podróże po różnych miejscach z czasem sprawiają, że zaczynasz się wyzbywać kompleksów. Jako zespół zaczynasz doceniać to, co masz w domu, jak fascynujący jest twój kraj, jak dobrze, że na ulicach jest stosunkowo spokojnie, że masz co jeść, gdzie spać, że możesz rozmawiać w swoim języku. Byliśmy w miejscach bardzo niebezpiecznych, a także w takich, gdzie brakowało jedzenia, gdzie ludzie spali na ulicach. W miejscach pełnych przepychu, gdzie trudno było nam się odnaleźć. Na pewno zobaczyliśmy świat z perspektywy człowieka, który ma pewne zabezpieczenia. To, czego doświadczamy, z pewnością wpływa na naszą twórczość. Artysta, niezależnie od tego, czy chce, czy nie, jest filtrem dla różnych wpływów. To, co widzisz, doświadczasz i czujesz podczas podróży, potem kształtuje twój sposób myślenia. W naszej muzyce słychać świat, co sprawia, że staje się ona coraz bardziej bogata i różnorodna.
Jaka „historia życia” się Tobie przytrafiła?
Jest ona związana z nagrywaniem naszej płyty pt. „Meridian 68”. Pojechałam do Chin, aby spotkać się z wydawcą i wziąć udział w targach muzycznych. Spałam w chińskim akademiku na pryczy. To było ciekawe doświadczenie. Wieczorami spotykałam się z potencjalnymi sponsorami, na bankietach, gdzie butelka najtańszego wina przekraczała kilkukrotnie parę pensji, a potem wracałam na bosaka do akademika, gdzie nie czyszczono podłóg i toalet nawet przez rok. Byłam zawieszona między światem Dom Perignion a światem zwykłego śmiertelnika.
Zmieniło się też wasze podejście do tekstów? Sięgnęłyście po politykę w kwietniu 2014 roku podczas prestiżowej konferencji w Berlinie. Zagrałyście „Pływe kacza po tysyni”?
Nie powiem, że zmieniło się ono w tekstach. Po prostu zareagowaliśmy, kiedy było trzeba zareagować. Kiedy strzelano do ludzi na ulicach, dostaliśmy zaproszenie na konferencję do Berlina, gdzie dowiedzieliśmy się, że właściwie w Ukrainie „nic się nie dzieje”. Musieliśmy zareagować na te kłamstwa, odpowiedzieć na scenie. Chcieli, żebyśmy byli takim polsko-ukraińskim zespołem, który wyjdzie i zaśpiewa wesołe piosenki. Jedną taką zagraliśmy, po czym płynnie przeszliśmy do utworu, który stał się symbolem Majdanu. Powiedzieliśmy, że w tym momencie ludzie giną, a większość z państwa, którzy siedzą tutaj na sali, ma możliwość zrobienia wielu dobrych rzeczy, ale także naciskania na różne czerwone guziki, więc uważajcie, na co naciskacie. Organizatorzy oblali się potem, gdyż na sali było wielu znamienitych i mniej znamienitych polityków, ale publiczność zareagowała pozytywnie, chociaż byli też tacy niezadowoleni, których nawet to nie wzruszyło.
Jakie znaczenie miał dla was cykl „Free Ukraine” z zespołem Troye Zillia z Ukrainy? To musiało być bardzo emocjonalne.
Żyjemy codziennie z traumą wojny, która nieustannie nas otacza. Zwłaszcza Danę. Serce mi pęka za każdym razem, kiedy myślę o Bogdanie, jej mężu, który jest na wojnie. Dobrowolnie się zgłosił, aby iść na wojnę trzeciego dnia od rozpoczęcia pełnoskalowej agresji. Każdy myślał, że szybko wróci do domu. Tak się nie stało. Modlimy się, żeby wrócił cały i zdrowy. Takich trudnych chwil było mnóstwo. Zarówno w dniu wybuchu wojny, jak i w pierwszych miesiącach. Pracowałyśmy niemal bez przerwy przez trzy pierwsze miesiące od godziny 7 rano do 1 w nocy. Co więcej, po dwóch tygodniach od wybuchu wojny, dowiedziałam się, że mam złośliwego raka tarczycy i muszę ją usuniętą. Przez chwilę zastanawiałam się, czy będę mogła kontynuować śpiewanie. Koncerty „Free Ukraine” pamiętam jako okres, gdy praktycznie kilka dni po operacji stanęłam na scenie. Potem prowadziłyśmy audycję „My z Wami” w Radiu 357, przybliżając słuchaczom sytuację na Ukrainie. Równocześnie robiliśmy to, co robimy najlepiej, czyli koncertowaliśmy i opowiadaliśmy o naszych krajach za granicą. Byliśmy w krajach wspierających Ukrainę, jak również w tych bardziej prorosyjskich, jak Indie. Staraliśmy się nawiązywać dialog i tłumaczyć, co się dzieje. Przyniosło to efekty, bo kropla drąży skałę.
W 2023 roku wzięłyście udział w nagraniu singla pt. „Jesień – Tańcuj” do ścieżki dźwiękowej filmu „Chłopi” razem z Kayah i Laboratorium Pieśni. Jak doszło do tej współpracy?
Łukasz „L.U.C.” Rostkowski, czyli twórca ścieżki dźwiękowej do filmu od dawna mówił, że nas zaprosi do tej współpracy. Jednak, gdy ogłoszono premierę filmu, myślałyśmy, że o nas zapomniał. Wtedy jednak Łukasz zadzwonił, przesłał ścieżkę dźwiękową. Zdecydowałyśmy się stworzyć ścianę dźwięku, by z Kayah tworzyć chór. I tak rzutem na taśmę ostatnie nagranie stało się singlem promującym film. Zagraliśmy go w Filharmonii Narodowej. Publiczność wstała z krzeseł. Nie często się to zdarza, więc to miłe.
Co przyniesie przyszłość dla Dagadany?
Teraz przed nami kolejna przygoda, bo wkrótce ukaże się płyta z Renatą Przemyk. To dla nas ogromny zaszczyt, bo Renata to legenda polskiej piosenki. Emocjonujemy się tymi wydarzeniami i nie możemy doczekać się wspólnej trasy z Renatą i jej muzykami. To dla nas ogromne szczęście móc doświadczyć takich przygód po 15 latach wspólnego grania w Dagadanie. Renata Przemyk to nie tylko wspaniała artystka, ale również cudowna kobieta, co czyni tę współpracę wyjątkową.
Czego możemy spodziewać się podczas Waszego jubileuszowego koncertu na 15-lecie działalności w Poznaniu?
Koncert ten będzie miał formę nie tylko muzycznego show, ale również rozmów prowadzonych z Marcinem Kostaszukiem, jednym z pierwszych dziennikarzy, z którym rozmawiałyśmy. Planujemy zagrać utwory z każdej płyty, przeplatając je rozmowami i anegdotami z naszej muzycznej drogi. W trakcie koncertu przewidziane są różne bonusy dla słuchaczy, takie jak możliwość zrobienia sobie zdjęcia z naszym wiankiem. Ponadto, będzie dostępny limitowany winyl, którego sprzedaż jest już dawno zakończona.
Czytaj też: „Plakat polityczny świata nie zbawi, ale może go wspierać” [WYWIAD]