Wojna zastała Julię w Kijowie. Dmytro mieszka w Poznaniu i obudził go telefon od koleżanki. Ich naród od 365 dni broni się przed barbarzyńską wojną, którą wywołał Władimir Putin i popierające go społeczeństwo. – Gdy oglądam nagrania z płonącymi czołgami Rosjan, odczuwam spokój. Wiem, że moja mama i moja siostra nie zostaną zgwałcone, ani zabite – przyznaje mężczyzna.
Tamtego poranka Dmytro Borodai nie może zapomnieć. 40-letni informatyk odtwarza każdy szczegół z dnia, w którym wydarzyło się to, co miało nigdy nie nastąpić. – 24 lutego 2022 roku obudził mnie telefon od koleżanki. Powiedziała, że słyszy wybuchy w naszym mieście – mówi. – Zacząłem czytać wiadomości w internecie. Obok leżała żona, która była w ciąży. Zaczęło do nas docierać, co się stało. Myślałem, że jestem odporny na stres, ale w tej sytuacji byłem bezbronny. Sparaliżowało mnie. Wziąłem zimny prysznic i pomyślałem, że skoro tak reaguję, będąc w bezpiecznym miejscu w Polsce, to co muszą odczuwać moi bliscy w Ukrainie. Uspokoiłem się i zacząłem działać.
Korupcja i skrywana historia
Miłość Dmytra do Ukrainy jest trudna. Urodził się w 1983 roku, jeszcze jako obywatel Związku Radzieckiego. Dorastał w Chmielnickim, znajdującym się między Kijowem i Lwowem. – Jestem dzieckiem naukowca, który pisał pracę naukową w Moskwie – opowiada. – Ojciec był ukraińskojęzyczny, mówił po rosyjsku z nienaturalnym akcentem. Musiał chować swoje wyraziste poglądy. Nie znał swoich dziadków i nie chciał o tym rozmawiać. Był to temat tabu w naszej rodzinie – dodaje.
Gdy Dmytro skończył sześć lat, w domu wybuchła awantura. – Mama płakała i krzyczała do ojca, by puścił mnie do rosyjskiej szkoły. Mówiła: „złamiesz mu życie”. Chciała, żebym dostosował się do systemu. Wiedziała, że z ukraińskim nie miałbym szans. Ostatecznie dopięła swego. Trafiłem do szkoły, w której przywitały mnie wszechobecne portrety Lenina – opowiada.
W domu ojciec domagał się rozmowy w języku ukraińskim. – Mama usiłowała rozmawiać ze mną po rosyjsku. Tata był nieprzejednany. Powiedział, że wszystko rozumie, ale będziemy rozmawiać po ukraińsku albo wcale. Bywało, że nie odzywaliśmy się do siebie przez dwa tygodnie. Dzisiaj jestem mu za to wdzięczny – przyznaje.
Lata 90. przyniosły Ukrainie niepodległość. Z kolei wolność odsłoniła korupcję i skrywaną historię. – Poszedłem do archiwum, gdzie dowiedziałem się, dlaczego moi dziadkowie byli sierotami. Rozstrzelano lub wywieziono ich rodziców. Powiedziałem o wszystkim kuzynowi. Był zdziwiony, że się tym interesuję. Strach po poprzednim systemie siedział głęboko w umysłach. Myślę, że gdyby nie wydarzenia z ostatniej dekady XX wieku, byłbym typowym produktem tamtej okupacji umysłowej – przekonuje.
Główną walutą Ukrainy w końcówce ubiegłego stulecia była łapówka. – Życie było trudne i nie chodzi nawet o aspekt materialny – mówi Dmytro. – Korupcja była wszędzie. Trzeba było zapłacić, żeby dostać się na studia, urodzić dziecko czy pochować bliskiego. Miałem nadzieję, że zmieni to pomarańczowa rewolucja. Brałem w niej udział, ale wydarzenia, które działy się po niej, sprawiły, że dzisiaj jestem w Polsce. Czarę goryczy przelała rozmowa rekrutacyjna na doktorat. Urzędnik narysował mi kwotę, którą miałem zapłacić. Gdy odmówiłem, zaczął mi grozić swoimi znajomościami. Wyszedłem, zabrałem swoje rzeczy i wyjechałem. Był 2005 rok – wspomina.
Codzienność wśród alarmów i wybuchów
Od września 56-letnia Julia Nesteriak odbywa staż naukowy na Wydziale Nauk Politycznych i Dziennikarstwa UAM. Jest profesorem asystującym na Kijowskim Uniwersytecie Narodowym. Wojna zastała ją w stolicy Ukrainy.
– Córka oglądała wystąpienie, podczas którego Putin ogłosił tzw. operację specjalną. Zadzwoniła do mnie i powiedziała: „Mama, słyszysz? Wojna” – wspomina Julia. – Chwilę po tym było słychać wybuchy w Kijowie. To straszne doświadczenie. Nie mogłam uwierzyć, że dzieje się to naprawdę. Noc spędziliśmy w schronie. Przeczuwaliśmy, że może wybuchnąć wojna, ale do końca nie chcieliśmy wierzyć, że coś takiego może mieć miejsce w Europie w XXI wieku – stwierdza.
Kobieta mieszka w śródmieściu Kijowa, niedaleko stacji metra, Łukjaniwka. W pobliżu znajduje się też fabryka, która była celem ataków rakietowych. – 25 lutego wyjechaliśmy z Kijowa. Główne drogi były zajęte przez Rosjan. Poruszaliśmy się przez wsie i lasy. W pewnym momencie zobaczyliśmy czołg. Nie wiedzieliśmy, czy jest ukraiński czy rosyjski – opowiada Julia.
Rodzina wyjechała do obwodu chmielnickiego na blisko 50 dni. – Nie wiedzieliśmy, co będzie. Zdecydowaliśmy się na podróż ze względu na wnuczkę, która się bała. Później wróciliśmy do Kijowa. Tam towarzyszyły nam alarmy, rakiety i wybuchy – przyznaje.
Pierwsze dni wojny to czas, kiedy Julia pozbyła się złudzeń. – Przeczytałam list naukowców z Petersburga, którzy w pełni poparli Putina. Z pomocą kolegi przetłumaczyłam ten list i wysłałam do wszystkich znajomych rektorów i prorektorów, by zrozumieli, że w tych czasach nie ma podstaw, by liczyć na dobrych Rosjan – wspomina.
„Jestem normalnym człowiekiem„
Dmytro przyznaje, że zagrożenie ze strony Rosji było wyczuwalne od zawsze. Pamięta znajomego swojego ojca, który w 1991 roku mówił, że jeszcze przyjdzie mu chwycić broń za Ukrainę. – Wewnętrznie przygotowywaliśmy się do tego. Nie wiedzieliśmy tylko, w jakiej formie zrealizują się te obawy. Rosja zawsze była zagrożeniem. Udało nam się bezkrwawo odzyskać niepodległość, ale nie gwarantowało to, że w przyszłości nie będziemy musieli przelać za nią krwi – opowiada.
Zagrożenie zwiększyło się na przełomie 2021 i 2022 roku. – Starałem się myśleć logicznie i nie wyobrażałem sobie, że zaatakują cały kraj. Łudziłem się, że z liczbą 150 tysięcy żołnierzy nie będą w stanie kontrolować dużych miast. Jednak ich logika była inna. Oni nie szli na wojnę. Szli na paradę wojskową do Kijowa. Spodziewali się, że skoro nie chcemy wojny, to nie będziemy też walczyć. Przeliczyli się – zaznacza mężczyzna.
24 lutego Dmytro zadzwonił do mamy i znajomych. – Uspokoili mnie. Powiedzieli mi, że idą do komisariatu wojskowego i będą walczyć. Przekonywali, że to nie 2014 rok, gdy nasza armia wychodziła walczyć w butach sportowych – relacjonuje.
Mężczyzna zaczął działać. Organizował pomoc dla swoich rodaków, którzy przyjechali do Polski. – Skupiłem się też na pomocy wojskowej, choć w pierwszych dniach było to trudne. Nikt nie chciał o tym słyszeć. Na szczęście z pomocą dobrych ludzi udało się przekazać trochę sprzętu – wspomina.
Dmytro wolałby nie rozmawiać o swoim zaangażowaniu. – Ten sprzęt pomaga zabijać, ale też ratuje życie. Jestem normalnym człowiekiem. Gdy oglądam nagrania z płonącymi czołgami Rosjan, odczuwam spokój. Wiem, że moja mama i moja siostra nie zostaną zgwałcone, ani zabite. Wracam do żony i dziecka. Przytulam ich. Jestem normalnym człowiekiem, nie jestem sadystą. Trudno to zrozumieć komuś, kto mieszka w zachodniej Europie – przekonuje.
Dwa tygodnie temu rakieta spadła w pobliżu bloku, w którym wychowywał się Dmytro. Miasto jest w miarę bezpieczne, choć to przymiotnik nieznany podczas wojny. Mężczyzna zrobił wszystko, by ewakuować stamtąd swoją mamę. – O godz. 8 miał być samochód. Dwie godziny wcześniej zadzwoniła do mnie. Usłyszałem jej niewyspany głos. Chyba nie spała w nocy. Powiedziała: „Nie czuję się na siłach do takich zmian. Przepraszam, musisz to zrozumieć”. Rozmawiamy codziennie. Na kamerce pokazuję jej wnuka – mówi.
Kotka przestraszyła się rakiety
Julia opuściła Ukrainę, by zacząć staż w Poznaniu. W Ukrainie została jej rodzina. – Te pół roku było dla mnie trudne. Nie odinstalowałam z telefonu aplikacji, która informuje o alarmach przeciwlotniczych w Kijowie. Chciałam wiedzieć, co się dzieje. Na szczęście mamy już lepiej przygotowane schrony. Wnuczka chodzi do drugiej klasy szkoły podstawowej. Mają tam bezpieczny schron, jeszcze z czasów zimnej wojny – zaznacza.
Zagrożenie jest stale obecne, o czym przypominają raz po raz rosyjskie rakiety. – Leciały nad blokiem córki. Na oknie siedziała kotka. Przestraszyła się hałasu tak bardzo, że przez parę dni nie chciała wrócić do tego pokoju. To nasza codzienność. Gdy przez długi czas nie ma ataków, spodziewamy się, że niedługo spadnie sporo rakiet – mówi Julia.
Zdaniem kobiety ta wojna nie zaczęła się w 2022 roku. Nie zapoczątkowała jej też aneksja Krymu i okupacja Donbasu. – Od początku swojego istnienia Rosja ma zamiar przywłaszczyć sobie naszą historię i terytorium. Chce zniszczyć Ukraińców. Jednak mamy doświadczenie walki o niepodległość. Przeżyliśmy trudne czasy, choćby Wielki Głód – podkreśla Julia.
Poczucie winy
Na wojnie nie walczy bezimienna masa. Walczą konkretne osoby, które zna Dmytro. – Mój przyjaciel poszedł na wojnę. Znamy się od dzieciństwa. Z nim wypiłem pierwsze piwo – mówi. –
Gdy wojna się zaczęła, zabrał swoje rzeczy i poszedł na komisariat wojskowy. Niedługo na świat miał przyjść jego syn. Próbowałem go przekonać, że najpierw musi przewieźć żonę w bezpieczne miejsce. Mówił, że nie zdąży. Poród odbył się w schronie przy dźwiękach alarmów i wybuchów – opowiada.
Mężczyźni utrzymują ze sobą kontakt. – Często powtarza mi, że nie jestem tam potrzebny i że więcej mogę zrobić w Polsce – przyznaje Dmytro. – Kiedy otrzymał odznaczenie wojskowe, wysłał mi zdjęcie i napisał, że to też moja zasługa. Ja tak nie myślę. Nie doświadczam tego, co przeżywają moi przyjaciele. Z tego powodu do końca życia towarzyszyć mi będzie poczucie winy – dodaje.
Przed wybuchem wojny studia w Poznaniu skończył syn przyjaciela Dmytra. Po 24 lutego chłopak wrócił do Ukrainy. – Jego ojciec prosił mnie, żebym z nim porozmawiał i przekonał, by nie wracał do ojczyzny. Nie miałem na to odwagi. Szanuję go bardziej niż siebie. Co nasze pokolenie mu dało? Młodzi są lepsi od nas. Chcą żyć w swoim kraju. Nawet jeśli cena za to jest zbyt drastyczna – zaznacza.
Na front poszli też studenci Julii. – Zostawili studia i poszli walczyć. Dużo naszych absolwentów jest obecnie na najgorętszych odcinkach frontu we wschodniej Ukrainie. Jeszcze inni pracują jako dziennikarze. Do wojska poszły też absolwentki. Jedna osoba niestety zginęła – opisuje.
Życie w nowej rzeczywistości
Zbrodnicza wojna nie odebrała nadziei Ukraińcom. – Wiara w to, że z pomocą Zachodu damy radę, była zawsze. Nie mamy innego wyjścia. Możemy usiąść do rozmów z wrogiem, ale co z tego, skoro za pokój zapłacimy drogą cenę, a następne pokolenia dostaną wojnę? – pyta Julia.
Według Julii kluczowym zadaniem będzie zastąpienie pojęcia „ruski mir” i zbudowanie „ukraińskiego świata”. – Inaczej to zwycięstwo wojskowe nie będzie stuprocentowym zwycięstwem – przestrzega. – Musimy też pamiętać, że żadna zbrodnia nie może pozostać bezkarna. Do tej pory Ukraina udokumentowała ich blisko 80 tysięcy – wskazuje, cytując statystyki ukraińskiej prokuratury.
Kobieta przekonuje, że życie toczy się nawet podczas wojny. – Zrealizowałam marzenie i wspólnie z mężem i naszym kolegą napisaliśmy książkę „Od majdanu do majdanu: Współczesna historia dziennikarstwa w Ukrainie (1989-2019)”. Zajęliśmy się aktywnie pisaniem, by zająć czymś nasze głowy – wyjaśnia. – Ta książka jest symboliczna. Była drukowana w Charkowie, kiedy w mieście nie było prądu. Drukarnia jednak pracowała – dodaje.
Julia wierzy w zwycięstwo. – Zależy mi, by moi studenci też mieli tę wiarę. Dużo rozmawiamy o tym, co jest ważne podczas wojny – podkreśla.
W to, że Ukraina pokona Rosję, wierzy też Dmytro. – Nie wiem, kiedy to nastąpi. Pytanie też, który moment będzie uznany za zakończenie wojny. Bardzo bym nie chciał, by wiązało się to z utratą części terytorium Ukrainy. Trudno to jednak przewidzieć – mówi.
Według mężczyzny ważny jest plan po zakończeniu wojny. – Załóżmy, że przy pomocy Zachodu wypędzimy agresora poza granice Ukrainy. Co dalej? Wyzwolone miasta mogą być nadal bombardowane rakietami dalekiego zasięgu. Potrzebna jest kapitulacja Rosji – zaznacza.
Przed Ukrainą stoją też inne wyzwania. – Musimy naprawić nasze błędy polityczne z lat 90. i za wszelką cenę przystąpić do NATO i Unii Europejskiej – przekonuje Dmytro. – Naszą winą nie jest to, że Rosja na nas napadła. Jednak jako naród i społeczeństwo jesteśmy winni, że nie potrafiliśmy zrobić wszystkiego, by zabezpieczyć się na wypadek agresji. Nikt nam nie przeszkadzał pod koniec ubiegłego wieku. Mogliśmy przeprowadzić reformy i zintegrować się z Zachodem – tłumaczy.
Dmytro nie przewiduje rychłego zakończenia rosyjskiej agresji. – Możemy być w stanie permanentnej wojny nawet przez 15 lat. Dlatego musimy nauczyć się żyć w nowej rzeczywistości – przekonuje.