Jest aktorką Teatru Narodowego w Warszawie. Uwielbiana, również przez młode pokolenie, za rolę Judyty w „Nigdy w życiu”. W czerwcu Danuta Stenka odwiedziła Poznań, aby dla widzów Teatru Muzycznego przeczytać wiersze Miłosza. Aktorce na scenie towarzyszyła Kinga Tarnowska, altowiolistka orkiestry Teatru Muzycznego w Poznaniu.
Monika Statucka: Zacznijmy od pytania, którego jako przedstawicielka pokolenia, które na nowo pokochało film „Nigdy w życiu” nie mogłabym nie zadać. Jakie to uczucie, gdy kultowy film staje się jeszcze bardziej kultowy dla młodych ludzi?
Danuta Stenka: Niedawno byłam w centrum handlowym i zapytałam młodą osobę, czy wie, gdzie jest sklep, którego szukam. Dziewczyna wskazała mi drogę, rozeszłyśmy się, a po sekundzie cofnęła się i powiedziała: „Czy Pani wie…”. I wtedy właśnie uświadomiła mi to zjawisko. Inna pani, która czekała na mnie po spektaklu pod teatrem, wspomniała, że odbędzie się pokaz filmu w jednym z warszawskich kin, i ogromnie jej żal, że nie zdążyła kupić biletu, bo zbyt szybko się rozeszły. To przypomniało mi sytuację sprzed kilku lat, kiedy jechaliśmy na plan filmu „Sala samobójców. Hejter”. Jakież było moje zaskoczenie, gdy w pewnym momencie moi młodzi koledzy i koleżanki zaczęli się przerzucać tekstami z „Nigdy w życiu”, których ja nie byłabym już w stanie zacytować. Spytałam: „Boże, a Wy skąd to znacie?!” Oni na to: „To jest kultowy film!” „No tak – mówię – ale dla Waszych mam!” Tymczasem, ku mojemu ogromnemu zadziwieniu, okazało się, że również dla nich. Znali teksty, śpiewali piosenki z filmu… To niesamowite! Przecież to nie dzieło z gatunku „wielcy mistrzowie kina”, po które sięgnie się nawet za pięćdziesiąt lat, to lekki film zrobiony „ku radości serca”. Ale coś w nim jednak musi być. Przypominam sobie czas tuż po premierze, kiedy królował w kinach. Spotykałam dziesiątki kobiet w różnych okolicznościach, w banku, sklepie, kawiarni, na ulicy, które opowiadały mi o swoich życiowych problemach i decyzjach, jakie podejmowały pod wpływem tego filmu. I za każdym razem padało: „Pani zmieniła moje życie!” albo „Judyta zmieniła moje życie!” O dziwo, to się zdarza i dziś.
fot. Łukasz Gdak
M.S.: W internecie też każdy chce być jak Judyta. Jest to bardzo popularne.
D.S: Tymczasem krytycy zajmujący się tą dziedziną nie byli dla tego filmu, a przy tym i dla mnie, zbyt łaskawi. Jeden z nich napisał, że nie powinnam była decydować się na udział w komedii romantycznej i ma nadzieję, że już „nigdy w życiu” nie popełnię tego błędu. Natomiast moim zdaniem była to jedna z lepszych moich decyzji. Przede wszystkim wyciągnęła mnie z szuflady ról głęboko dramatycznych. I nie tyle wniosła do mojej palety zupełnie nowy kolor, ile odkurzyła dawno nieużywany. Ale komedia romantyczna brzmiało jak chałtura. Mój znajomy, dziennikarz, w czasie kiedy film był jeszcze na ekranach, powiedział, że nie widział go, bo po prostu wstydzi się pójść na to do kina. Przy czym on nie brzydził się tym gatunkiem, tylko nieudolną, polską podróbą – wyrobem komedioromantycznopodobnym. Wreszcie któregoś dnia postanowił zaryzykować. Nałożył kaptur i okulary, żeby go, nie daj Boże, nikt nie rozpoznał i… stwierdził, że „to całkiem fajny film!”.
fot. Łukasz Gdak
Pretekstem wizyty Danuty Stenki w Poznaniu był 95. Salon Poezji w Teatrze Muzycznym. Aktorka przeczytała wiersze Czesława Miłosza.
M.S.: Czy kontakt z publicznością podczas salonu poezji różnił się bardzo od kontaktu z widzem podczas spektaklu teatralnego? Takie spotkania z poezją wydają się bardzo intymne?
D.S.: Trochę się różnił. Przede wszystkim dlatego, że miałam w rękach tekst. Ta sytuacja przypomina raczej czytanie sztuk ze sceny. Mimo, że aktorzy, jak w spektaklu, wcielają się w przydzielone im postaci, jednak zazwyczaj nie budują sytuacji scenicznych, po prostu siedzą przy stole. Tutaj, nie gram nikogo, jestem sobą. Choć tekst nie jest mój, ja go jedynie prezentuję, przekazuję; z drugiej jednak strony obarczając swoją interpretacją. Z pewnością nie zmienia się mój stosunek do Państwa na widowni – widzowie są dla mnie jakby jednym organizmem. Rozmawiam ze wszystkimi, a jednocześnie z każdym z osobna. I to ma miejsce również podczas spektaklu.
M.S.: Wiersze Miłosza są dobrze kojarzone przez osoby, które są zainteresowane poezją. Czy dla współczesnej publiczności myśl i poezja Miłosza są nadal aktualne według Pani?
D.S.: Myślę, że tak. Choć czytanie poezji jest we współczesnym świecie, podejrzewam, niezwykle rzadkim zjawiskiem. W moim przypadku – z racji wykonywanego zawodu – częściej poezja przychodzi do mnie niż ja sięgam po nią. To przedziwne. Trudniej mi czytać sobie samej. Może to jest kwestia gimnastyki. Odnoszę wrażenie, że w obecności odbiorcy jestem w stanie głębiej się w nią zanurzyć. A może odpowiedzialność za sens, jaki nadaję słowu, które wypowiadam, którym dzielę się z drugim człowiekiem, każe mi drążyć, a jednocześnie otwiera moje wewnętrzne ucho, mój wewnętrzny słuch i w rezultacie pozwala zaznać innego stopnia wtajemniczenia? W każdym razie kiedy czytam poezję sobie samej, muszę to również robić na głos. Dlatego cenię sobie bardzo wyprawy w świat poezji w towarzystwie słuchaczy czy to w radiu, czy, jak dziś, w sytuacji, w której spotykamy się osobiście.
M.S.: Artyści wspominają czasem, że każda widownia jest inna? Czy to prawda?
D.S: Każdy kontakt z widownią jest dla mnie inny. Chociażby przez fakt, że będzie to inna przestrzeń, inna godzina i ja będę już nieco inna. Pewne słowa inaczej we mnie zarezonują, pewne inaczej usłyszę. Tak jest ze spektaklami, które grywamy nawet po raz setny. Pada czasem pytanie o to, jak nam, aktorom, się to nie nudzi. Tyle razy grać to samo. To prawda, gramy to samo, ale nigdy nie jest tak samo. Nawet gdyby usadzić widzów na tych samych miejscach, nawet gdyby mieli na sobie te same ubrania, fryzury, makijaże, biżuterię itp., inaczej mówiąc, gdyby po obu stronach rampy odtworzyć w najmniejszym szczególe sytuację z poprzedniego spektaklu, będzie to już zupełnie inne spotkanie. Bo każdy z nas jest już o ten dzień, kolejną myśl, doświadczenia, inny.
fot. Łukasz Gdak
M.S.: Dziękuję za rozmowę.