To już 35 lat i tysiące nazwisk, których właścicielom pomogła poznańska Fundacja Pomocy Wzajemnej „Barka”. W piątek 14 czerwca obchodzi swe urodziny. By porozmawiać o tym, jak to wszystko się zaczęło, spotykamy się z jej współzałożycielką – Barbarą Sadowską.
Wchodzimy na zadbane podwórko fundacji „Barka” przy ul. Świętego Wincentego w Poznaniu. Pytamy o Basię, bo tu wszyscy są po imieniu. Nie ma znaczenia, czy tu pracują, czy właśnie tu trafili bo potrzebują pomocy. Kiedyś były to głównie osoby w kryzysie bezdomności. Dziś także uchodźcy czy osoby zmagające się z różnego rodzaju uzależnieniami.
– Basia? Jest tam, żegna się z grupą wyjeżdzającą nad morze – mówi jeden z „Barkowiczów”.
Podbiegamy z fotoreporterem do Basi. Jak zwykle pełna energii niczym wulkan, wydaje jeszcze ostatnie instrukcje.
– To wyjazd na urlop? – pytam.
– Jedziemy do Orzechowa Morskiego przygotować ośrodek „Barki”, który dzierżawimy od Lasów Państwowych do sezonu letniego. Wszystkich turystów bardzo zapraszamy – odpowiada Wojtek.
– I wy to prowadzicie? Komercyjnie można sobie tam po prostu wynająć i sobie zamieszkać?
Sami zarabiają, by pomagać innym
– Wszystkie zarobione w ten sposób środki idą na pomoc innym – na organizowanie spotkań, pikników czy kolacji bożonarodzeniowych dla ubogich. Na takie ogólne potrzeby i przedsięwzięcia, które Fundacja prowadzi – wyjaśnia.
– Niech Waldek jeszcze coś powie, bo to jest syn marnotrawny – włącza się do dyskusji Basia.
– Syn marnotrawny? Dlaczego syn marnotrawny? – dopytuję
fot. Łukasz Gdak
– Bo nie piłem przez jakiś czas i dwa tygodnie temu, trzy, zapiłem po prostu – mówi wyraźnie skruszony Pan Waldek. Kary jednak nie będzie. Też jedzie nad morze, bo jest bardzo dobrym kucharzem i będzie gotował dla pozostałych przygotowujących do sezonu ośrodek „Barki” nad morzem.
– No kurczę, przyszła ochota i… Ale się podniosłem do góry i idę dalej – wyjaśnia Waldek
– I żadnej kary nie było? – pytam z niedowierzaniem
– Pan Bóg nikogo nie karze, a Basia tym bardziej – odpowiada Waldek.
– U nas zawsze jest szansa – wtrąca założycielka „Barki”
– On musi po prostu zrozumieć, że musi starać się trzymać swoich postanowień. Waldek jest niesamowicie szczerym człowiekiem. Bardzo to przeżywamy, bo my się naprawdę tak wiążemy ze sobą – mówi wyraźnie wzruszona Basia.
– Bo my się tak naprawdę tutaj przyjaźnimy. Nie ma takiego podziału, że jest szef fundacji, dyrektor i tam, nie wiem… podopieczni. W relacji z chłopakami jesteśmy blisko siebie To takie siostrzano-braterskie relacje. Wzajemnie się wspieramy – wyjaśnia Basia.
Marek Jerzak: Basiu, jak się ta cała niesamowita historia z „Barką” zaczęła?
Barbara Sadowska: Zaczęliśmy tworzyć „Barkę” nie w Poznaniu, tylko we Władysławowie koło Lwówka Wielkopolskiego. Zaczęło się to w sposób bardzo naturalny. Oboje z mężem, z Tomaszem, którego niestety nie ma już z nami od 4,5 roku byliśmy psychologami. Zawsze myślałam sobie, jak to zrobić, żeby tak jakoś pomóc ludziom, żeby nie tyko tak doraźnie ich nakarmić, ale żeby stworzyć im jakieś perspektywy i nakłonić do przebudowy sposobu myślenia, zachowań. Już w 1985 roku dołączyłam do Tomka, który tworzył ośrodek rehabilitacji psychicznej. Razem pracowaliśmy w szpitalu psychiatrycznym w Kościanie, bo jesteśmy psychologami klinicznymi.
M.J.: I nagle przyszedł 1989 r. Wielka transformacja, Czasy ogromnego bezrobocia. Wielu ludzi czuło się pozostawionych samym sobie.
B.S.: To był straszny czas. Potężne bezrobocie. Ludzie lądowali z dnia na dzień na bruku. Przychodzili i mówili: „Ja straciłem dom, ja wyszedłem z domu dziecka, ja wyszedłem z poprawczaka. Gdzie my możemy zacząć życie od nowa?”
Teren „Barki” i jej współtwórca – zmarły cztery latam temu Tomasz Sadowski/fot. Łukasz Gdak
Pomocy wtedy nie było znikąd. Była za to cała ta fala solidarności i wolności. Mieliśmy poczucie, że coś trzeba zrobić. No i dowiedzieliśmy się, że jest taki stary budynek szkoły we Władysławowie, który stał dwadzieścia lat pusty. Wszystko rozkradzione. Nie było kaloryferów, instalacji, niczego… Mimo to w odruchu tej wolności powiedzieliśmy: „Dobra, bierzemy to!”
M.J.: Tak spontanicznie?
B.S.: To było totalne szaleństwo! Wzięliśmy ludzi, którzy nie mają gdzie mieszkać i zasiedliliśmy tę szkołę. Moja matka nie chciała w ogóle mnie znać. Faktycznie, nie byłam świadoma ogromu wyzwań, ale wiesz, to były takie czasy.
M.J.: Ile miałaś wtedy lat?
B.S.: Dwadzieścia osiem dopiero skończyłam i nagle okazało się, że jestem w tej starej szkole, w której miałam spędzić następnych osiem lat na jej odbudowie. To był totalny dziki Zachód.
M.J.: Dostawaliście jakąś pomoc?
B.S.: Dopiero tworzyły się samorządy. Nie było nic
M.J.: To jak żyliście?
B.S.: Współpracowaliśmy np. z rolnikami. Wykonywaliśmy dla nich jakąś pracę a oni w zamian dawali nam świnię, kaczki albo jajka. Potem ksiądz proboszcz ogłosił, że potrzebne są np. materiały budowlane by kontynuować remont. Jakoś sobie radziliśmy.
M.J.: No ale w końcu powstała fundacja z prawdziwego zdarzenia
B.S.: Doskonale pamiętam ten moment. Była taka Pani Maria, która chciała ułatwić nam życie i postanowiła podarować nam samochód. Nie byliśmy jednak wówczas jeszcze w żaden sposób nigdzie zarejestrowani. Wtedy Tomek powiedział: „Nie Mario, musimy założyć fundację, musi być osoba prawna”. I wtedy ona ten samochód sprzedała za dwa tysiące dolarów i to był nasz fundusz założycielski. Spisaliśmy statut, no i zbudowaliśmy fundamenty pod to całe nasze życie.
M.J.: W waszej nazwie ważnym sformułowaniem jest „fundacja pomocy wzajemnej”
B.S.: Właśnie o tę wzajemność chodzi. Ja coś zrobię dla ciebie, pokażę ci moje życie, opowiem o swoim życiu, o tym, co jest ważne. Będę z tobą pracować. A ty potrafisz remontować, naprawiać dachy – wszystko to, czego ja nie potrafię. Tak sobie pomagamy wzajemnie. To buduje zaufanie. W pewnym momencie łatwiej zaczyna się mówić o trudnych doświadczeniach. Bo jak łatwo przyznać się, że „szedłem ulicą, chciało mi się pić, to walnąłem w mordę, wyrwałem portfel i poszedłem kupić alkohol”. Właśnie, gdy zaczyna się mówić takie rzeczy zaczyna się zdrowienie i rehabilitacja.
Barbara Sadowska/fot. Łukasz Gdak
M.J.: Czyli mówiąc o tym, powoli zostawiamy za sobą tamtą gorszą wersję siebie?
B.S.: Dokładnie tak. Przyjeżdżają do nas wizyty studyjne – bo mamy „Barkę” w Holandii, w Irlandii, Islandii czy Anglii – i ci pracownicy socjalni są w szoku, że wszyscy mamy ze sobą przyjacielskie relacje. Razem siadamy np. na krawężniku, by zapalić i pogadać. Wszyscy mamy do siebie numery telefonów. Ludzie z Zachodu dopiero tego się uczą, bo do tej pory zawsze był u nich podział na prowadzących ośrodek i podopiecznych. Bardzo formalne relacje niestety nie pozwalają na budowę zaufania. Tu trzeba wyjść do człowieka i powiedzieć: „Słuchaj, chodź z nami, jest wyjście, nie musisz tu umrzeć na tej ulicy, nie musisz tu się zapić czy zaćpać, chodź ze mną, ja cię poprowadzę, ja ci pomogę”. Takie podejście przynosi efekty.
M.J.: I to właśnie przynosi efekty?
B.S.: Jakbyś usłyszał raport policji z Hagi, z Rotterdamu, tam gdzie działamy, z Utrechtu, z Eindhoven… Tam policja mówi, że po prostu od czasu jak jest „Barka”, to jest duża poprawa – mniej rozbojów czy pijaństwa.
M.J.: Czasy się zmieniają, to już 35 lat. Czy problemy, z którymi się spotykasz tutaj w pracy, też się zmieniają?
B.S.: Teraz ludzie mają nie tylko problemy z alkoholem, ale psychiczne.
M.J.: A skąd to się bierze?
B.S.: Wiesz, no myślę, że w jakiejś części to się bierze z tego, że bardzo dużo pili lub ćpali i to wywołało jakieś zmiany.
M.J.: A nie jest to też spowodowane tym, że ludzie mniej się komunikują?
B.S.: Tak, właśnie, druga sprawa, że mamy do czynienia z ogromnym wyobcowaniem i alienacją. Ludzie nie mając relacji z innym człowiekiem zaczynają sobie roić w mózgu różne rzeczy i te doprowadzają do tego, że człowiek boi się wyjść, że ma lęki, że ma psychozy. To typowe objawy psychotyczne wynikające z izolacji, z braku więzi w rodzinie, braku oparcia w rodzicach. Inne wyzwanie to uchodźcy. Dla nas jeszcze niedawno zupełnie nowe zjawisko, ale też sobie z nim radzimy. Wszystkim staramy się dać dom.
M.J.: Ale w waszym znaczeniu dom to jest ten składający się z ludzi, a nie murowany budynek. Czyli z angielskiego najpierw „home”, a dopiero później „house”.
B.S.: Dokładnie tak. Najpierw „home”, czyli relacje i uczenie się tego, czego człowiek nie miał szansy nauczyć się wcześniej. To wszystko jest potrzebne, by potem potrafić utrzymać „house” i funkcjonować.
Czym jest „Barka”?
Fundacja Pomocy Wzajemnej Barka powołana została do życia w 1989 r. przez Tomasza i Barbarę Sadowskich. Fundacja prowadzi programy pozwalające odbudować życie człowieka poprzez zaangażowanie się w samopomocowe wspólnoty, centra integracji społecznej czy też np. przedsiębiorstwa społeczne. Działa nie tylko w Poznaniu. Pomaga ludziom na Bałkanach, w krajach Europy Zachodniej, Kenii i Kongo. Z programów „Barki” korzysta ok. 5 tys. osób rocznie.
fot. Łukasz Gdak