Każdego roku pożary w Polsce pochłaniają około pół tysiąca ofiar. O tym skąd strażacy biorą odwagę do działania i jak przeżywają tragedie takie jak ta na Kraszewskiego rozmawiamy z Dariuszem Wojcieszakiem, Wiceprzewodniczącym Zarządu Wojewódzkiego Niezależnego Samorządnego Związku Zawodowego Pracowników Pożarnictwa woj. Wielkopolskiego.
Marek Jerzak.: Rada Osiedla Jeżyce wystąpiła z wnioskiem do Aquanetu, aby na hydrancie przy zniszczonej kamienicy na ul. Kraszewskiego umieścić tabliczkę upamiętniającą strażaków, którzy zginęli.
Dariusz Wojcieszak.: To bardzo fajna inicjatywa, ale poczekajmy aż kurz nieco opadnie i upłynie trochę czasu.
M.J.: Życie pędzi i często zacierają się w pamięci podobne historie sprzed lat, w których ginęli strażacy. Ma Pan taką historię, która szczególnie utkwiła w pana pamięci?
D.W.: Mam jedną. Praktycznie nie ma dnia, bym nie myślał o historii sprzed 13 lat, a dokładnie z 16 czerwca 2011 r. Strażacy z „siódemki” wyjechali wieczorem na takie zgłoszenie, jak to się u nas mówi „z d..y”, czyli żadne. Nic teoretycznie groźnego. Chodziło o iskrzący płot na budowie tramwaju na Franowo na Ratajach. Na miejscu okazało się, że znajduje się ogrodzenie zbudowane z takich paneli, jak to często na budowach. Strażacy byli tam 40 minut. Nic nie stwierdzono. W końcu postanowili, że wyjeżdżają bramą od strony ul. Piaśnickiej. Ta była zamknięta. Jeden z kolegów poszedł, by ją otworzyć. Gdy jednak jej dotknął, poraził go prąd. Jak się później okazało niestety śmiertelnie. Cała sytuacja stała się dla mnie definicją prawdziwego nieszczęścia.
M.J.: I pamięta Pan go do dzisiaj…
D.W.: To się stało na naszych oczach. Michał był młodym człowiekiem. Miał zaledwie 22 lata. Walczył jeszcze przez dziesięć dni w szpitalu i 27 czerwca zmarł. To straszna rzecz. A wszystko przez strasznego pecha. Budowniczowie stawiający płot na placu budowy, kotwili go szpilkami. Jedna z nich nieszczęśliwie trafiła na gruby kabel do zasilania lamp ulicznych i go przebiła. Ta historia strasznie odbiła się na naszych życiorysach.
fot. Łukasz Gdak
M.J.: Co czują strażacy właśnie po taki po takiej historii ja ta tragedia z Kraszewskiego? Jak po takim dramacie idzie się później do pracy? Jak to wpływa na psychikę?
D.W.: Każdy próbuje robić dobrą minę do złej gry. Osobiście nie byli to bezpośrednio moi koledzy, bo ja pracuję na „siódemce”. Nie wyobrażam sobie jednak tego, co się działo na „jedynce” i na „dwójce” skąd strażacy pochodzili. Powiem jedno. Ich koledzy, którzy teraz to przeżywają już nie powrócą do takiej samej normalności, jak przed tą tragedią. Niektórzy mogą wręcz zwariować. Inni mogą chcieć uciekać na emerytury. Z pewnością warto w takim momencie skorzystać z pomocy psychologicznej. I nie mam na myśli tylko strażaków, na których oczach do tej tragedii doszło. Cały rocznik studentów piątego roku powinien móc skorzystać z pomocy, by dać sobie radę.
M.J.: Pan osobiście znalazł się kiedyś w takiej ciemnej zadymionej piwnicy?
D.W.: Tak, przed wielu laty. Był jednak ze mną doświadczony strażak i całe szczęście. Po chwili w tej piwnicy kompletnie się zakręciłem. Będąc w aparacie było tak ciemno, że nic kompletnie nie widziałem. Uratowało mnie tylko to, że pamiętałem czego nas uczyli. Znalazłem po omacku wąż i po tym wężu napiętym i pełnym wody trafiłem do wyjścia. W takich warunkach nie widać własnej ręki. Jest też strasznie wysoka temperatura.
fot. Łukasz Gdak
M.J.: Skąd się bierze motywacja do wykonywania tak niebezpiecznego zawodu?
D.W.: Ten zawód jest bardzo szlachetny. Nie chcę mówić Panu o bohaterstwie, bo w moim przypadku służba to po prostu chęć niesienia pomocy.
M.J.: I wciąż są chętni by pełnić tę służbę?
D.W.: Chętnych mamy sporo. Na dwanaście wolnych miejsc mieliśmy ostatnio kilkadziesiąt chętnych osób. Także dziewczyn.
M.J.: Co może zrobić każdy z nas, by ta ogromna tragedia i to poświęcenie strażaków nie poszło na marne?
D.W.: Ma Pan samochód?
M.J.: Mam.
D.W.: A ma Pan w nim gaśnicę?
M.J.: Oczywiście.
D.W.: A ma Pan mieszkanie?
M.J.: Jasne.
D.W.: I w nim gaśnicy Pan już pewnie nie ma, choć jest o wiele więcej warte.
M.J.: Niestety, ale ma pan rację.
D.W.: Niech więc każdy, kto przeczyta tę rozmowę zastanowi się, czy nie warto zainwestować właśnie w gaśnicę. Kosztuje ona około 100 zł… i najlepiej również w czujnik uniwersalny. Po wybuchu pożaru mamy na ogół około trzech minut na reakcję. W tym czasie należy podjąć próbę zagaszenia np. płonącego telewizora i powiadomić straż pożarną. Lepiej więc mieć pod ręką gaśnicę niż szukać wiadra z wodą i jeszcze lękać się, że urządzenie można znajdować się pod napięciem.
fot. Łukasz Gdak