Wielkopolska

Mamy dla Kolumbijczyków. Mieszkanki Kórnika pomagają im jak własnym dzieciom

Choć nie są z nimi spokrewnione, często słyszą, jak zwracają się do nich mamo. Społeczniczki z podpoznańskiego Kórnika od ponad roku pomagają Kolumbijczykom, którzy przyjechali do Polski. I nie ograniczają się jedynie do wypełniania dokumentów.

Z Ines i Tolą, bo tak na działaczki z Kórnika (imiona i nazwiska znane redakcji) mówią ich kolumbijscy podopieczni, spotykam się przy kórnickiej promenadzie. To właśnie tam Ines prowadzi miejsce, w którym odbywają się spotkania z alpakami dla dzieci oraz sprzedaje wyroby peruwiańskie. Zajęła się tym trzy lata temu, gdy na stałe wróciła do Polski z Hiszpanii. Zaledwie kilka kroków obok, przy ul. Poznańskiej, swój magazyn ma Stowarzyszenie Rzeczodzielnia Kórnik. Tam rozpoczęła się historia, która sprawiła, że kobiety od ponad roku pomagają rodzinom, które przyjechały do Polski z Kolumbii.

Rzeczodzielnia działa jak sklep, tylko nie trzeba za nic płacić. Dlatego ściągają tam osoby w potrzebie.

– W ubiegłym roku zauważyłyśmy, że coraz częściej pojawiają się u nas ciemnoskóre osoby, których potrzeby są inne niż potrzeby Polaków. Szukały odzieży, kubków, kołder. Z rozmów wynikało, że przyjeżdżają do Polski do pracy z małą walizką i tak naprawdę przyjmą wszystko – mówi Tola.

Rok temu w Rzeczodzielni pojawiła się młoda kobieta. Zapytała o to, gdzie zrobi zakupy, ale następnie przez kilka godzin siedziała na ławce przed wejściem. W krótkiej rozmowie z Tolą poprzez translator w telefonie okazało się, że nie ma jak dostać się do domu pod Kórnikiem. Kobieta postanowiła ją odwieźć.

– Nigdy mi się to nie zdarza, ale dałam Valerii swój prywatny numer telefonu. Po kilku tygodniach dostałam od niej wiadomość, że jest w ciąży. Zmroziło mnie. To młoda dziewczyna, dwudziestoparoletnia, w zupełnie obcym kraju. Postanowiłam jej pomóc – opowiada Tola.

Tak Tola poznała Agnieszkę, czyli Ines. Poszukiwała tłumaczki dla Valerii, która pójdzie z nią do lekarza. Kogoś, kto wytłumaczy, dlaczego kobieta jest w Polsce i przedstawi jej niełatwą sytuację medyczną – dziewczyna miała bowiem za sobą tragiczną przeszłość. W wieku kilku lat została sprzedana przez matkę do wuja, by ciężko pracować. Tam była zgwałcona i zaszła w ciążę. Jej ciocia wykonała jej aborcję – bez hospitalizacji, bez znieczulenia, w fatalnych warunkach. To zostawiło ślad na jej narządach rodnych. Tola postanowiła, że zapewni jej profesjonalną pomoc i znajdzie kogoś, kto zna język hiszpański i zgodzi się pójść na wizytę z Valerią. Zamieściła więc wpis na Facebooku. Odpowiedź przyszła natychmiast. Okazało się, że Ines mieszka kilka kroków od Rzeczodzielni, a w przeszłości pomagała już Kolumbijczykom jako tłumaczka, ale nie tylko. Zdarzało jej się wspierać kilkunastu chłopaków, którzy nie mieli co jeść, robiła dla nich zakupy. Szybko stali się wspólnotą. One dwie i obcokrajowcy. Dziś jest z nimi dwudziestu wolontariuszy, którzy również angażują się w pomoc.

– Z Valerią chodziłlam na wszystkie wizyty ciążowe. Byłam z nią także przy porodzie. Czułam się równie zmęczona jak ona! – Ines z rozrzewnieniem pokazuje zdjęcie z młodą mamą i noworodkiem, wykonane na porodówce w Środzie Wielkopolskiej. – Valeria mówi nam, że dostała od nas to, czego sama w życiu nie miała. Ciepło, opiekę. Zwraca się do nas mamo. Wielokrotnie dostajemy od niej wiadomości, w których dziękuje za okazaną pomoc – opowiada tłumaczka.

Po wyjściu ze szpitala młoda Kolumbijka pojechała do domu Ines, gdzie ta zajęła się nią i maleństwem.

– Mąż Valerii pracował wówczas przez pięć dni w tygodniu na wyjazdach, w domu był tylko na weekendy. Nie miałam serca zostawić ją samą z noworodkiem w pustym mieszkaniu. Na pierwsze dni po porodzie wzięłam ją do siebie. Nasze relacje stały się rodzinne. Jestem pełna podziwu wobec tego, jak radzi sobie jako mama – wspomina.

Pomoc dla Valerii i jej partnera nie przeszła wśród Kolumbijczyków bez echa. Do stowarzyszenia zaczęło przychodzić coraz więcej obcokrajowców, prosić o pomoc w wypełnianiu dokumentów, pokierowanie do odpowiednich instytucji. Zdarzały się jednak i sytuacje, w których do Rzeczodzielni przychodziły osoby z walizką w ręce, mówiąc, że nie mają gdzie się podziać. Na takie sytuacje Tola i Ines też znajdowały rozwiązanie.

– Moja koleżanka miała akurat niezamieszkały dom. Udostępniła go za darmo. Ale od razu muszę zaznaczyć, że to były krótkie pobyty, najdłuższy trwał około miesiąca. W zamian za miejsce do spania, rodziny, które zamieszkały w tym domu, poczuwały się do pomocy. Naprawili wszelkie usterki – wspomina Tola.

Społeczniczki zaznaczają, że Kolumbijczycy, którym pomagają, nie są nielegalnymi uchodźcami. Przyjeżdżają zwerbowani przez agencję pracy, która działa u nich w kraju. Niejednokrotnie wyprzedają majątek życia, by móc znaleźć się w Polsce. Często nie mają więc nic, co mogliby zabrać ze sobą. Mimo to są bardzo szczęśliwym narodem, a w rzeczywistości – trzeba nauczyć się ich stylu bycia. Ines i Tola stwierdzają zgodnie, że dwugodzinne spóźnienie nie jest dla nich żadnym problemem, ale nadrabiają to pracowitością i uprzejmością.

– Jedna praca im nie wystarcza, często na dwa etaty pracują też kobiety. Wiele razy jest tak, że pierwsze wypłaty, które zarobią w Polsce, wysyłają do Kolumbii, aby spłacić długi zaciągnięte przed wyjazdem z kraju. Bardzo dbają też o swoją reputację. Wiedzą, że jeśli jeden z nich zniszczy dobrą opinię o ich narodzie, zła fama dosięgnie także i ich. Boją się oceny, zdają sobie sprawę z tego, jakie są nastroje w Polsce i nie chcą dać się poznać ze złej strony – mówi Ines.

Działalność kobiet stała się tak popularna, że pomagały już Kolumbijczykom, który przyjechali do Krakowa, Bielska-Białej, Kalisza. Stowarzyszenie Rzeczodzielnia wspiera obcokrajowców w drukowaniu dokumentów po przyjeździe do Polski. Pomoc w ich wypełnieniu nie leży już w zakresie jego działań. Cała pozostała działalność jest więc własną inicjatywą Toli i Ines, robią to zupełnie charytatywnie.

– Nie ma większej satysfakcji, niż ta, którą czujemy, gdy otrzymujemy wiadomości z życzeniami dobrego dnia czy z podziękowaniami za pomoc. Wielu Kolumbijczyków, którym pomogłyśmy, mówi do nas mamo. Niektórzy są naszymi rówieśnikami, ale nie przeszkadza im to. Całują nas w czoło. W ten sposób wyrażają swoją wdzięczność – mówi Tola.

Społeczniczki wiedzą o sukcesach, ale też o sytuacjach, które nie powinny mieć miejsca. Ich codzienna działalność nauczyła je zwracać uwagę na niepokojące sygnały.

– Jesteśmy wyczulone, więc od razu widzimy, gdy w rodzinie jest przemoc. Na szczęście ta pojawiła się tylko raz – opowiada Tola. – Wtedy też pomogłyśmy. Obecnie toczy się postępowanie w sprawie ojca, mężczyzna ma już zakaz zbliżania się do córki i żony. Jednak zdecydowanie przeważają przyjemne sytuacje.

– Ta działalność jest satysfakcjonująca, ale trzeba też przyznać, że bardzo czasochłonna. Dostajemy telefony o najróżniejszych porach dnia i nocy – zaznacza Ines. – Teraz zajmujemy się pomocą rodzinie chłopaka, który utopił się w jeziorze. Jego dokumenty są w Ministerstwie Sprawiedliwości, będziemy jeszcze dopełniać formalności w Ambasadzie Kolumbii. To pochłania mnóstwo naszego czasu. Na szczęście nasze rodziny są wyrozumiałe i kibicują nam.

Ines z synem zorganizowała dla obcokrajowców kurs języka polskiego. Okazuje się, że młodzi Kolumbijczycy są bardzo chętni do nauki języka, niektórzy przychodzą nawet trzy razy w tygodniu. Kobiety żartują, że ich działalność charytatywna zajmuje 48 godzin w ciągu doby. Zaznaczają jednak, że nie czują się wykorzystywane. Przyznają, że wystarczy poprowadzić jedną osobę, np. pokazać, gdzie wyrobić dokumenty, by ta wiedza poniosła się dalej w ich gronie. Tymczasem w okolicy zaczynają powstawać firmy, które chcą oferować podobną pomoc, tyle że za opłatą. Tola i Ines nie planują jednak zmieniać charakteru swojej działalności. Nie ukrywają też, że one same również przywiązują się do rodzin z Ameryki Południowej. Świętują z nimi urodziny, zaręczyny czy inne ważne okazje. Zimą Ines i Tola gościły w kórnickim przedszkolu, na widowni podczas występów z okazji Dnia Babci i Dziadka. Sześcioletni Kilian nie ma tu swoich dziadków, więc zaprosił swoje polskie babcie. Ines pokazuje na telefonie zdjęcia z występów.

– Dzieci Kolumbijczyków wołają na mnie abuela (hiszp. babcia – przyp. red.). Kilian był zachwycony tym, że przyszłyśmy do przedszkola. Przecież gdyby nas nie było, byłby jedynym dzieckiem z grupy, którego nikt nie oglądałby na widowni. Po tym występie dostałam pięknego SMSa od mamy chłopca, w którym napisała, że dziękuje Bogu za to, że postawił na jej drodze drugą mamę, czyli mnie, i że nie ma na świecie takich pieniędzy, za które mogłaby kupić to, co nas łączy – wspomina Ines.

Spotkanie przerywa telefon. Ines odbiera i rozmawia po hiszpańsku. Znów jest potrzebna, bo z czyimś mieszkaniu pękła rura. Na zegarku dobija południe, Tola zaraz pójdzie otworzyć Rzeczodzielnię. Musi być na posterunku, może dziś znów ktoś będzie potrzebował pomocy.

Tola i Ines z wolontariuszami | fot. wpoznaniu.pl
Marta Maj
Zdarzyło się coś ważnego? Wyślij zdjęcie, film, pisz na kontakt@wpoznaniu.pl