Od ponad 30 lat Fundacja Redemptoris Missio pomaga chorym w najuboższych krajach świata. Swoją działalnością objęła ludzi w Tanzanii, Kamerunie, Zambii, Ugandzie, Kenii, Czadzie, Indiach, Gwatemali, Boliwii, Papui-Nowej Gwinei, na Jamajce, Białorusi i w Kazachstanie.
Zrzeszona jest w Medicus Mundi International – międzynarodowej sieci organizacji humanitarnych współpracujących ze sobą w dziedzinie opieki zdrowotnej na świecie, która jest w oficjalnych stosunkach ze Światową Organizacją Zdrowia. Prezesem Fundacji Redemptoris Missio jest Justyna Janiec-Palczewska. Do fundacji trafiła zaraz po studiach. Od najmłodszych lat była blisko tych, którzy potrzebowali wsparcia i pomocy. O tym, czym zajmuje się Fundacja Redemptoris Missio i jak wygląda praca w niej rozmawiam właśnie z prezes Justyną Janiec-Palczewską.
Aleksandra Wróblewska: Mamy rok 1992. Fundacja zaczyna działać, ale czy od razu wszystko było tak profesjonalne i formalne? Jakie były początki? Jak to się stało, że fundacja ruszyła?
Justyna Janiec-Palczewska: To był zbieg kilku okoliczności naraz. W Poznaniu działała Klinika Chorób Tropikalnych i Pasożytniczych. Tam odbywał się tydzień medycyny tropikalnej. Jednocześnie do Indii wyjechała grupa studentów – do jednego z polskich misjonarzy, ojca Mariana Żelazka. Mniej więcej w tym czasie, w klinice zmarł jeden z misjonarzy. Młody człowiek, po trzydziestce, który miał zbyt późno rozpoznaną malarię. Wtedy do świadomości założycieli dotarło, że warto szkolić z zakresu medycyny tropikalnej. A jeszcze w mniej więcej tym samym czasie wróciła doktor Wanda Błeńska. Misjonarka, która leczyła trędowatych w Ugandzie. Później zwana matką fundacji. No i tak oto zdecydowano, że fundacja ma powstać. Wśród jej fundatorów były trzy osoby. Ksiądz Ambroży Andrzejak, prof. Zbigniew Pawłowski – szef Kliniki Chorób Tropikalnych i Pasożytniczych i student medycyny Norbert Relis. Na ten moment żyje tylko Norbert, jest lekarzem. Pracuje na Papui-Nowej Gwinei. Fundacja początkowo nie miała swego lokum. Dopiero z czasem ówczesna Akademia Medyczna takie lokum udostępniła. A obecnie wszystkie nasze lokalizacje są organizowane na zasadzie łańcucha ludzi dobrej woli. Na tę chwilę mamy dwie lokalizacje w Poznaniu, przy ulicy Junikowskiej 48, gdzie pracują nasi wolontariusze i przy ulicy Ostatniej 14.
A.W.: Skąd nazwa Redemptoris Missio?
J.J.P.: To jest nazwa od encykliki papieskiej, która została wydana w latach 90. Ona mówi o stałej potrzebie pomocy osób świeckich na misjach. To jest jedna z mniej znanych encyklik Jana Pawła II, ale wtedy była dosyć popularna. I tak z tą nazwą już zostaliśmy. Kiedy wyjeżdżamy na misje, działamy ponad podziałami religijnymi, bo przychodzą do nas ludzie, których my w ogóle nie pytamy o wyznanie. Oczywiście, że to widać, kto jest jakiego wyznania. Na przykład muzułmanie wyglądają zupełnie inaczej niż miejscowa ludność. Ale do głowy mi nie przyszło, żeby dzielić pacjentów ze względu na religię. Zresztą nikomu z naszych lekarzy ani misjonarzy, którzy tam działają na miejscu. Najważniejszy jest zawsze człowiek.
A.W.: Kto tworzy Redemptoris Missio?
J.J.P.: Tysiące ludzi. Poczynając od ludzi, którzy nas wspierają, kończąc na naszych wolontariuszach. Bez tych ludzi nie bylibyśmy w stanie zrobić niczego. My utrzymujemy się głównie z wpłat. To są naprawdę kwoty, które ludzie nam przekazują. My oglądamy każdą złotówkę bardzo dokładnie zanim ją wydamy. Jak lekarze wyjeżdżają na misję, to tylko ci, którzy się mogą najbardziej przydać. Kiedy wysyłamy pomoc, to tylko celowaną, czyli zamówioną przez misjonarzy. I taką, żeby wydatki, które poniesiemy na transport, były adekwatne do wartości tego, co wysyłamy.
A.W.: Pomagacie przede wszystkim wyjeżdżając, ale też organizując różne zbiórki. Czasem dostajecie sprzęty ze szpitali. To wszystko trzeba przewieźć, czasem na drugi koniec świata. Jak to się odbywa?
J.J.P.: To nie jest wszystko takie proste. Kiedyś wysyłaliśmy pomoc za pośrednictwem Poczty Polskiej. Ale w pewnym momencie uznaliśmy, że taniej będzie zebrać tak dużo rzeczy, żeby można było je wysłać kontenerem. To jest ogromne przedsięwzięcie logistyczne. Zgłaszają się do nas szpitale ze sprzętem, czasem placówki medyczne, które mają nowy i nieużywany sprzęt. I jak już wiemy, czym dysponujemy, to wszystko musi zjechać do nas jednego dnia. Bo kontener jest u nas tylko dwa dni, ponieważ za każdy dzień postoju trzeba płacić. Zebrane rzeczy zwieźć i poukładać tak, żeby nie było wolnych przestrzeni. Żebyśmy nie wysyłali powietrza. Za każdym razem to jest wielkie święto fundacji.
A.W.: Robicie to sami?
J.J.P.: Bardzo często pomagają nam strażacy, harcerze czy młodzież licealna. Wtedy wszystko pakujemy, zamykamy i kontener rusza do Gdyni. Tam ładowany jest na statek i płynie do Afryki. Z portu odbierają go polscy misjonarze, wiozą czasem nawet przez cały kraj, a czasem przez dwa. Bo tam nie wszędzie jest dostęp do linii brzegowej. Gdy dotrze na miejsce, jest rozpakowywany. To ogromne przedsięwzięcie. Za każdym razem mówimy, że jest wiele zamieszania, ale ostatecznie kontenery docierają. Byłam w Kamerunie 10 lat temu i byłam rok temu. I widzę, jak te szpitale, którym pomagamy, jak one się zmieniają dzięki tym rzeczom, które wysyłamy. To jest takie dobro, które jest jak wędka. Jedno USG wysłane tam, to są tysiące przebadanych ludzi.
A.W.: Pomagacie wielu ludziom na całym świecie. A z czym spotykacie się na miejscu? Czy wszyscy są tam otwarci?
J.J.P.: To zależy na kogo się trafi. Czasem musimy ponieść ogromne opłaty w porcie, bo celnicy nakładają ogromne cło, bez względu na to, czy to jest pomoc humanitarna czy nie. Bardzo często staramy się zwolnić te kontenery z opłat, ale bywa różnie. Wysyłka takiego kontenera to koszt nawet 160 tysięcy złotych. Tyle kosztował najdroższy, który wysłaliśmy. Kiedy ostatnio jechaliśmy przez Republikę Środkowoafrykańską, mijaliśmy tak zwane bariery, czyli kontrole, na których pobiera się opłaty. Niewielkie, ale zawsze muszą zostać poniesione. I kiedy misjonarka mówiła, że wiezie lekarzy ze sprzętem i że będą przeprowadzać tam operacje zaćmy za darmo, to na większości tych barier nie musieliśmy płacić. A sami pacjenci, jak już do nas przychodzą, to mają w sobie ogromną wdzięczność.
A.W.: Każdy wyjazd z pewnością wiąże się z wieloma emocjami. Czasem są to nerwy, czasem radość czy stres. A co pamięta Pani najbardziej z tych wyjazdów? Jakie historie do dziś zostały w pamięci? Może spotkały Was jakieś przygody?
J.J.P.: Ostatnio? Z pościeli wyszedł mi ogromny karaluch. Te przygody są po prostu okropne, jak sobie przypomnę (śmiech). Kiedyś musieliśmy z gabinetu operacyjnego wypędzać nietoperze. One co wieczór później wracały, bo to było ich mieszkanko (śmiech). W pamięci zostają też na przykład widoki. Te kraje, do których jeździmy, nie są turystyczne, ale gdyby turyści mieli tam pojechać, to byliby zachwyceni. Co ważne, przy każdym wyjeździe tym, co pozwala tam przetrwać jest wsparcie w zespole. Ja czuję, że nie jestem tam sama, że są ludzie obok mnie. Są misjonarze, którzy mają doświadczenie i jak my czegoś nie wiemy, to oni zawsze pomogą. Tak sobie myślę, że to nie przygody zostają w głowie, tylko ludzie. Ci, którym się pomogło, ale też ci, którym nie byliśmy w stanie pomóc. Często myślę o tych ludziach, którzy musieli tam zostać. I doceniam to życie, które mam.
A.W.: Za każdym wyjazdem stoi człowiek. Czy pamięta Pani jakiś konkretny przypadek, jakieś szczęśliwe zakończenie? A może nieszczęśliwe?
J.J.P.: Na ostatnim wyjeździe, na którym byłam, przyszła kobieta, która poprosiła o zoperowanie młodego 30-letniego mężczyzny. Jego ojciec przywiózł go motorem, wydał na to ostatnie pieniądze. Gdyby ten chłopak nie został zoperowany w ciągu dwóch tygodni, już by nie widział. Część przypadków jest też trudna do zdiagnozowania. Przyszła do nas kobieta, którą zaczęła swędzieć skóra na całym ciele. I kiedy swędzenie przeszło, okazało się, że jest zupełnie niewidoma. Ta choroba zniszczyła jej widzenie. My wiedzieliśmy, że nie będziemy w stanie jej pomóc. Ale ona nie wstawała z krzesła. I wtedy pomyślałam, że dam jej ciemne okulary, które u nas niewiele kosztują. Ona była za to tak wdzięczna… Martwiła się tym, jak jest odbierana. A nie było jej stać na te ciemne okulary. Był też człowiek, któremu w trakcie jazdy motorem wpadł do oka owad. I jak lekarz przyjrzał się, co w tym oku jest… okazało się, że owad zdążył złożyć larwy. I nasza lekarka wyciągała mu larwa po larwie z tego oka. Tych przypadków jest naprawdę bardzo wiele.
A.W.: A sytuacje z happy endem?
J.J.P.: Jest ich mnóstwo. Ale pamiętam jak wiele lat temu, kiedy byłam w Afryce, przyniesiono mi po mszy małą dziewczynkę. Siostra powiedziała, że ona żyje dzięki fundacji. Jej mama straciła pokarm. Dziecko już umierało. I kiedy przyszła na misje, siostry miały mleko od fundacji. I dzięki temu ta mała przeżyła. Tam na miejscu nie ma mleka w proszku, nikogo na to nie stać. I myślę, że takich dzieci są tysiące.
A.W.: Czasami tam na miejscu bywa niebezpiecznie. Czy zdarzyły Wam się sytuacje, w których czuliście, że jest jakieś zagrożenie?
J.J.P.: Zwykle nie. Bo kiedy wiemy, że coś się dzieje, zmieniamy plany, wstrzymujemy się. Bo nie chcemy nikogo narażać. Ale kilkukrotnie byłam w Republice Środkowoafrykańskiej i tam trwała wojna domowa. Bywało spokojniej i mniej spokojnie. Raz zdarzyło nam się, że do szpitala przyjechali rebelianci. Ale okazało się, że tylko po leki dla żony jednego ze swoich przywódców. Naprawdę serca mieliśmy w gardłach kilkukrotnie. Ale nic takiego się nie działo. Oczywiście przy tym wyjeździe wspierali nas żołnierze sił ONZ – błękitne hełmy i oni postawili dla naszych pacjentów namiot polowy. Ale widziałam też Wagnerowców, którzy swobodnie się przemieszczali i wyglądali naprawdę groźnie. To są miejsca, w których jest spokojnie, ale zawsze może się coś zdarzyć.
A.W.: Gdzie byliście najdalej? Który z tych krajów, w których byliście, najbardziej się wyróżnia?
J.J.P.: Trudno porównać. Ale ta Republika Środkowoafrykańska to jeden z trzech najbiedniejszych krajów świata. Tam 3/4 ludności żyje poniżej progu ubóstwa. Nie ma dróg. Na 5 milionowy kraj jest np. 5 okulistów. To jest taki kraj upadły. Tam w pewnym momencie nie działało nic, żadne instytucje państwowe. Tylko te prowadzone przez misjonarzy. Dla mnie bardzo ważne jest to, żebyśmy my docierali w miejsca, o których nikt nie wie. Jest ich bardzo wiele na świecie, ale tam nie docierają oczy kamer, bo tam jest za daleko. Trudno zorganizować nawet transport w takie miejsce.
A.W.: Wyjeżdżając spotykacie się z obcą kulturą, innymi zwyczajami. Czy to jest przeszkodą w trakcie misji?
J.J.P.: Nasi pacjenci często nie mówią w urzędowym języku. I bardzo często potrzebujemy tłumacza, żeby zrozumieć co mówią. Natomiast miejscowe zwyczaje nam nie przeszkadzają. To, co jest przerażające to szamani. Przychodzą do nas ludzie, którzy mają wypalone rogówki oczu. Albo dzieci, które mają amulety. Na szyi, wokół nóżki, rączki czy brzuszka. Mają charakterystyczne nacięcia wokół pępka i to widać, że w ten sposób szaman wypędzał złego ducha. Przychodzą kobiety, które mają mnóstwo nacięć na dekoltach. W zeszłym roku byliśmy w dżungli. Tam mieszkali Pigmeje. I tam bardzo dobrze miały się czary. Ale niekoniecznie wśród Pigmejów, tylko wśród miejscowej ludności. Mieli tam takie zioło – wywar z kory. Szaman to gotował i ten żrący wywar kazał pić ludziom. Niektórym wlewał płyn do worka spojówkowego, więc ci ludzie po prostu już nie widzieli. A do tego zmagali się z ogromnym bólem. Więc to nam przeszkadza. Nie ma mojej zgody na to. A z drugiej strony, to jest jedyne, na co miejscowi mogą liczyć. Ich nie stać, żeby jechać do szpitala. W Kamerunie na przykład trzeba ponieść opłatę za mydło. Czyli żeby lekarz umył ręce, trzeba mu zapłacić za mydło i każda kolejna rzecz jest pełnopłatna.
A.W.: Jak wyglądają przygotowania do wyjazdów krok po kroku?
J.J.P.: Najpierw nasi lekarze muszą zarezerwować sobie terminy. Następnie konsultujemy je z misjonarzami. Jak mamy to ustalone, zaczynamy zbierać środki. A tak naprawdę my zbieramy cały czas. Można to zrobić przez naszą stronę
www.redemptorismissio.org. Kiedy mamy fundusze, rezerwujemy bilety. Z wyprzedzeniem, bo jest taniej. Po tym kupujemy leki, bo zazwyczaj nawet najmniejszą rzecz trzeba zabrać stąd. Czasem jest to nawet 17 walizek. I jak to wszystko jest, to ruszamy. Na miejscu odbiera nas misjonarz. Jedziemy w miejsce, gdzie mają odbywać się operacje. Czasem podróż trwa 4 dni, różnymi środkami transportu. To co ważne, zawsze zapewniamy naszym lekarzom szczepienia, profilaktykę antymalaryczną. I to wszystko odbywa się we współpracy z Kliniką Chorób Tropikalnych i Pasożytniczych.
A.W.: Przy każdym takim działaniu potrzeba człowieka, który to koordynuje. Tą osobą w Fundacji Redemptoris Missio jest Pani. Kim jest Justyna Janiec-Palczewska? J.J.P.: Jestem tylko jedną z wielu osób, które to ciągną. Ja bym nie mogła działać sama. To jest praca wielu ludzi – wolontariuszy i całego zespołu. A jeśli chodzi o mnie, to trafiłam do fundacji bardzo wiele lat temu, zaraz po studiach. Łączę tę pracę z zawodem zawodem – jestem psychoterapeutką w nurcie Gestalt, ale nie wyobrażam sobie pracować tylko w gabinecie. Pomaganie jest po prostu moją zajawką. Od najmłodszych lat tak mam, że wszystkie dzieci, którym w szkole było źle, zawsze były obok mnie. Ja się nimi opiekowałam (śmiech). I to mi daje tyle radości. Zresztą pomaganie w moim domu też było zawsze bardzo ważne. A w fundacji spotkałam wielu niezwykłych ludzi, którzy wspomagają nas na różne sposoby. Czy to jako wolontariusze czy osoby, które wpłacają jako nasi darczyńcy. Naprawdę każdego dnia jestem tu świadkiem tylu aktów dobroci. Często się mówi, że jesteśmy przesiąknięci egoizmem, że teraz są takie czasy. Ale nie wszyscy. Jest wiele bezinteresownych aktów dobroci, tylko to dobro jest ciche.









Zdj. Fundacja Redemptoris Missio
Czytaj także: Zbliża się weekend przecen. Ekspert ostrzega jak nie dać się oszukać | wpoznaniu.pl





