Arkady Radosław Fiedler napisał nową książkę. Jej tematem jest Ameryka Południowa, a dokładnie Boliwia. W tekście „Do głębi intrygujący kraj” Fiedler pisze o „diabelnym uroku Boliwii”. Na czym on polega? Poniżej publikujemy fragment książki.
Tinku. Rytualne mordobicie
W czterotysięcznym miasteczku Macha trzeba uważać. Oczy dokoła głowy, a najlepiej to być niewidzialnym. Chciałbyś wyciągnąć z torby aparat fotograficzny i zrobić kilka zdjęć? To dobry pomysł, nawet bardzo dobry – jeśliś masochistą. Ale jeśli ci zdrowie miłe, nie chojracz. Nie wyciągaj też notesu i zaniechaj notowania przy ludziach. Zbyt ryzykowne. Poza tym byłoby rozsądnie jakoś skurczyć te swoje sto osiemdziesiąt cztery centymetry wzrostu, abyś w tłumie ludzi znacznie niższych od ciebie jak najmniej zwracał uwagę. I mów ciszej. I nikomu nie patrz prosto w oczy. I przestań się uśmiechać. Przyjazny uśmiech jest dobry w każdym innym miejscu, tu jednak miej się na baczności. Bo w Macha biją. Mocno biją. Krew się leje. Zęby z trzaskiem się łamią i wypadają na ziemię. Od twardych pięści pękają nosy i przybywa guzów. W Macha leją nie na żarty. Uważaj!
Zatem bardzo się pilnuję. Odradzali mi przyjazd do Macha, położonego w północnej części departamentu Potosi, ale że z urodzenia mam do świata ciekawość, wzięła ona górę nad obawami. Jedno przysłowie mówi, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła, lecz inne – że bez ciekawości nie ma mądrości. Wybieram to drugie – i niech się dzieje, co chce!
A dzieje się aż nadto. Jest pierwszy dzień trwającego dwa lub trzy dni katolickiego Święta Krzyża w Macha. Około pięciu tysięcy osób z okolicznych wiosek i wspólnot schodzi się do miasta. Na rogatkach umundurowana policja pilnuje, by nikt nie wnosił tu kastetów, pałek czy innych urządzeń służących upodabnianiu ludzkiej głowy do rozbitego dzbana. Ulice oraz place wypełniają się gwarem rozmów i śmiechów. Święto rozpoczyna się od masowych śpiewów tudzież tańców, od których miasto drży w posadach, i wcale nie trzeba trzęsienia ziemi. Tłum jest ubrany w wielobarwne kaftaniki i żakiety, w spodnie z flaneli (mężczyźni) i gumowe łapcie. Na głowach berety, a u części mężczyzn coś w rodzaju hełmów, na podobieństwo noszonych ongiś przez konkwistadorów, współcześnie przyozdobionych długim, kolorowym piórem.
Mieniące się barwami zbiegowisko jako żywo przypomina wzorzyste skrzydła papug lub motyli. Z godziny na godzinę święto się rozkręca. Przybywa ludzi i alkoholu. Tu żadna fiesta nie obejdzie się bez C2H5OH. Alkohol napędza święto niczym benzyna silnik spalinowy – i na to nie ma rady. Co ludzie wlewają do gardeł? Najczęściej chichę, ulubiony napój znany od czasów inkaskich. Dla przypomnienia: chicha ma blady słomkowy kolor i kwaskowaty posmak. Dawniej kobiety żuły kukurydziane ziarna, uzyskując konsystencję ciasta, które następnie suszono i umieszczano w ciepłej wodzie. Po dodaniu zakwasu rozpoczynała się fermentacja. Obecnie do produkcji chichy zamiast śliny używa się słodu kukurydzianego. W trunku tym alkoholu jest jak na lekarstwo, najwyżej 3 procent, ale tu się nie popija grzecznie naparstkami. Tu się żłopie chichę hektolitrami, do utraty przytomności, jak każe tradycja.
Pierwszy dzień kończy się masową paradą popołudniową, burzliwie ciągnącą przez miasto przy akompaniamencie zamponii, andyjskich fletni Pana, i małych gitar zwanych charango. Co pewien czas rozhukani uczestnicy, zatrzymawszy się, formują dwa koncentryczne kręgi: kobiecy w środku, męski na zewnątrz. Kobiety intonują dość monotonną pieśń, podczas gdy podpite chłopy biegną wokół nich. Raptem wszyscy stają w miejscu i przechodzą do tańca z energicznym przytupem. Parada się kończy, gdy zaczyna się wieczór. Przedstawiciele poszczególnych wiosek i wspólnot udają się teraz do wyznaczonych siedzib na nocny popas. Wszakże nie jest to pora wypoczynku. Ludzie nie po to przybyli tu z daleka. Więc z otwartych beczek szerokim strumieniem płynie chicha do gardeł i żołądków biesiadników. Długo płynie, do późnych godzin nocnych, tak długo, aż wszystkim wyłączy świadomość. Dopiero wtedy nastaje w Macha głęboka cisza i tylko powszechne chrapanie z lekka łaskocze ją po uszach.
Tak oto pierwszy dzień fiesty mam za sobą, z zębami i nosem ciągle na swoim miejscu.
W dniu następnym jednak moja obawa o zdrowie się potęguje. Tłum na ulicach, nasycony chichą po nocnej libacji, robi się nieprzyjemny i nieprzewidywalny. Jest to moment, kiedy teraz tak naprawdę mamy początek niesamowitego rytuału zwanego tinku, z którego słynie Macha. W języku keczua tinku oznacza spotkanie, ale już w drapieżniejszym języku ajmara – atak fizyczny. Drugie określenie lepiej oddaje charakter wojowniczego rytuału. Ludzie zeszli się tu z wiosek i wspólnot nie po to, by sobie prawić dusery, uśmiechać się i przyjaźnie klepać po ramionach. Przybyli, mając to i owo na wątrobie. Jakieś urazy wzajemne, pretensje jednej wspólnoty wobec innej czy indywidualne żale kogoś do kogoś za coś tam.
Przebieg wydarzeń obserwuję ukradkiem, z daleko posuniętą ostrożnością, żeby nikomu się nie narazić, będąc obcym wśród tutejszych. Tłum się rozgrzewa. Zaczyna się od słownych utarczek. Padają oskarżenia kierowane przez jednych do drugich, czasem bardziej gremialnie, czasem jednostkowo. Poszczególne indywidua, zarzucając sobie różne przewiny, popychają się i sobie wygrażają. Ale to jest dopiero rozgrzewka, trwająca przez dłuższą chwilę. Takie stroszenie piór kogutów. Podochocona gawiedź żywiołowo im sekunduje i czeka na ostateczną rozgrywkę. A ona zbliża się nieuchronnie. Rytuał nabiera impetu.
W pewnej chwili tłum, doglądany przez kilku policjantów, rozstępuje się na boki, tworząc pustą przestrzeń w kształcie koła. W wolne miejsce stanowiące ring wskakują dwaj antagoniści i z miejsca ruszają na siebie z gołymi pięściami. To nie jest boks, nawet nie jego parodia. To dzika bijatyka bez ładu i składu. Walczący nie trzymają gardy ani nie stosują śladu techniki. Jest wyłącznie rozpędzona energia ich pięści, walących na oślep w zamachach od prawa do lewa i na odwrót. Gdy wyjący z emocji tłum bezwiednie zacieśnia krąg, interweniują policjanci. Walczący tłuką się bez opamiętania, zbierając silne ciosy i sami je zadając. Krew ciurkiem leje się z rozbitych nosów i warg, coraz bardziej upodabniając twarze przeciwników do rozciapanych pomidorów.
Wtem jeden pada na ziemię, zarobiwszy potężny cios w szczękę. Koniec walki. Tłum pomaga mu wstać. Chłopisko chwieje się na nogach, ale, o dziwo, pokiereszowana gęba opatrzona uśmiechem, najwyraźniej zadowolona. Czyżby od lania pomieszało mu się w łepetynie? Otóż nie. Pies gdzie indziej pogrzebany, bo to jest rytuał tinku. Tu nie ma przegranych. Są tylko wygrani, zarówno ten, co dalej stoi na nogach, jak i ten, co po ciężkim łomocie padł. Wygrani z paru powodów. Raz, że z powodu gorącego mordobicia wcześniejsza animozja między tłukącymi się zostaje jakby wyparzona, niczym kuchenne naczynie. Dwa, walka unieważnia złość i jako specyficzna forma katharsis przywraca stosunki między zwaśnionymi ludźmi lub wspólnotami do pokojowego stanu sprzed konfliktu.
Rytualnego prania się po gębach nie akceptuje miejscowy Kościół. Ksiądz wykrzywia twarz w niechętnym grymasie, mrucząc pod nosem, że „ci ludzie jedną nogą nadal tkwią w Starym Testamencie”. Ale „ci ludzie”, aczkolwiek na co dzień uczestniczą w katolickich mszach celebrowanych w Macha, nic sobie nie robią z księżych dąsów i narzekań. W ich świecie jest miejsce i na Kościół, i na Pachamamę, przedwieczną Matkę Ziemię. I tu dochodzimy do kolejnego powodu faktu, że w rytuale tinku nie ma przegranych. Tym powodem jest właśnie Pachamama, której ludzie tutejsi składają andyjską obiatę. Tinku to doskonała okazja, by ukochaną boginię uhonorować własną krwią przelaną w walce.
Mam to jak na dłoni. Najpierw jeden z drugim okrutnie okładają się pięściami, potem na ring wskakują następni i po nich jeszcze inni, i jeszcze – a gdy krew z ich rozbitych nosów i ust spływa na ziemię, dostępują szczęśliwości. Nie skąpią krwi, pozwalając, by obficie broczyła na cześć Pachamamy, chociaż – trzeba to mocno podkreślić – Pachamama nie jest krwawą boginią w rodzaju dawnych bóstw azteckich. To ludzie są nadgorliwi, wierząc, iż Matka Ziemia przyjmie ich ofiarę i odpłaci udanym plonem rolnym. Wiara jest głęboka i stara jak ich świat, a wyniosła wieża kościelna, obok której rozgrywa się tinku, w cichym skupieniu i niejako zazdrośnie przygląda się tym pogańskim praktykom. Jest w nich bowiem jakaś siła przedwieczna, surowa i niezłomna, pierwotna, zniewalająca. Kościelna wieża czuje, że z tą siłą trudno konkurować. W przypadku Pachamamy Bóg jest kobietą, potężną i czułą, z której ciepłego łona wziął się tutejszy lud. I który stoi przed nią twarzą w twarz, blisko, intymnie. I jej zawierza swe życie jak matce, a ona go hołubi, ogarnia, karmi, a gdy nadejdzie czas, przyjmie do siebie jego zmęczone ciało. Jak z taką potęgą ma się mierzyć kościelna wieża? Jest materialną formą celującą w niebo, a tam w dole, pod nią, jest duch.
Gdziekolwiek się znajdę w towarzystwie Boliwijczyków, którzy akurat wznoszą toast, widzę, że najpierw zwyczajowo kilka kropel alkoholu upuszczają na ziemię w ofierze Pachamamie. Jej kult jest w Boliwii zjawiskiem powszechnym, a ponieważ alkoholu nie wylewa się tu za kołnierz, to i Matce Ziemi sporo się go dostaje. Bywa, iż tutejsi żartownisie, których nie brakuje, powiadają, że Pachamama będąc stale na rauszu, jest uzależniona od wody ognistej. I że pewnie ma kaca i ból głowy i musi sobie wtedy – klin klinem – golnąć. I że może powinna się zgłosić do Anonimowych Alkoholików, chociaż nie, to nie jest dobry pomysł. Na odwyk przecież nie pójdzie, jako że jej przeznaczeniem jest przyjmowanie alkoholowej ofiary, dużo częściej niźli krwawej obiaty. Taki to los andyjskiej bogini – pozostawać alkoholiczką pracującą na rzecz tutejszego ludu.
Opuszczam Macha w jednym kawałku, wywożąc tyle samo zębów, ile ich tu przywiozłem. Mam szczęście. Słyszałem o przyjezdnych, którym go zabrakło i przez krewki tłum zostali cokolwiek nadwerężeni. Pytanie, czy krew z nosa gringo tak samo przypada do gustu Pachamamie, jak krew swojaków?