Są zwyczajnym poznańskim małżeństwem, które na co dzień wychowuje 3-letniego synka. Nie byłoby to jednak możliwe, gdyby nie in vitro. Metody, która sprawiła, że Adam i Danuta Dzionkowie stali się rodzicami. Dziś bez zająknięcia mówią, że to była dobra decyzja.
Każdy dzień Adama i Danuty Dzionków wypełnia śmiech 3-letniego Tadzia. Jednak oprócz bycia rodzicami, są też propagatorami nagłaśniania informacji, że in vitro to dla wielu par jedyna droga do rodzicielstwa. Tak było właśnie w ich przypadku. Starają się więc informować o tym, że to szansa. Byli już w Dzień Dobry TVN, wypowiadali się dla portali medycznych. Nam opowiadają, jaką drogę przeszli i ile ich to kosztowało – w przenośni i dosłownie.
Marta Maj: Ginekologiczno-Położniczy Szpital Kliniczny w Poznaniu pochwalił się ostatnio swoim ogromnym sukcesem. Od 1 czerwca, czyli odkąd in vitro jest finansowane przez państwo, już u trzech kobiet potwierdzono ciążę. Wy takiej pomocy nie otrzymaliście?
Danuta Dzionek: Nie, w naszym przypadku pomocy ze strony państwa nie było. Otrzymaliśmy za to dofinansowanie od Miasta Poznania, co było sporym odciążeniem dla naszego budżetu. Jednak ponad 3 lata temu, kiedy podchodziliśmy do in vitro, ta pomoc dotyczyła jedynie samej procedury, która odbywała się już w szpitalu. A w naszym przypadku sama droga do kwalifikacji do in vitro była długa i niestety kosztowna. Choć byliśmy na tyle uprzywilejowani, że mogliśmy pozwolić sobie na jej przejście, wiemy, że wiele par mogło nie mieć takiej szansy.
M.M.: Jak w takim razie wyglądała Wasza droga do rodzicielstwa?
Adam Dzionek: Kiedy postanowiliśmy, że chcemy być rodzicami, próbowaliśmy zajść w ciążę w naturalny sposób. Na początku, jak chyba w większości przypadków, przyczyny szukała Danka. Z czasem okazało się jednak, że warto przebadać także i mnie. Lekarz zasugerował, że warto, żebym zadbał o jakość nasienia. To zaprowadziło mnie na badanie, które wykazało, że w moim nasieniu nie ma żadnych plemników. Zero. Na początku był to szok, ale szybko zaczęliśmy działać. W Warszawie znaleźliśmy profesora, który przeprowadził operację żylaków powrózka nasiennego. Później przyszła pora na celowaną biopsję, podczas której pobrana została tkanka jądra, w której znajdowały się plemniki. Dalsze postępowanie dotyczyło już tylko Danki – zaczęliśmy przygotowywać się do in vitro.
D.D.: Tak, cała nasza medyczna droga ku rodzicielstwu zaczęła się ode mnie. Najpierw wykonałam badania, które wykluczyły niepłodność po mojej stronie. Kiedy okazało się, że droga do zostania rodzicami wiedzie przez in vitro, musiałam odpowiednio przygotować organizm. To wiąże się z wieloma wizytami u lekarzy w celu monitorowania cyklu, a następnie stymulacją hormonalną. Następnie przeszłam punkcję jajników, czyli pobranie dojrzałych komórek jajowych. Po zapłodnieniu moich komórek powstało 6 zarodków, z których 5 przestało się rozwijać. Pozostał jeden. To była ryzykowna sytuacja – jeśli się nie uda, będzie trzeba zacząć od nowa. Na szczęście się udało.
M.M.: Czy ciąża z in vitro wiąże się z dodatkową opieką medyczną? W końcu pary długo o nie walczą.
D.D.: Nie, od momentu potwierdzenia ciąży i bicia serca płodu to ciąża jak każda inna. Skoro jest i prawidłowo się rozwija, uznaje się, że nie jest obarczona dodatkowym ryzykiem. My wykonywaliśmy wprawdzie dodatkowe badania genetyczne, ale nie jest to obligatoryjne. Warto je jednak wykonać, szczególnie gdy w badaniach genetycznych rodziców pojawia się coś niepokojącego.
M.M.: Z jakim odbiorem społeczeństwa spotkaliście się w chwili, gdy postanowiliście przystąpić do procedury in vitro?
A.D.: Odbiór był od samego początku bardzo pozytywny. Wiemy jednak, że to zasługa ludzi, którymi się otaczamy. Rodzina, przyjaciele, wszyscy od początku wiedzieli, że staramy się o dziecko tą metodą i wspierali nas. Nie każdy jednak ma takie szczęście.
D.D.: W naszym towarzystwie in vitro nigdy nie było tematem tabu. Jednak zdarzało się, że podczas procedury poznawałam kobiety, które przyznawały się, że poza nią i mężem czy partnerem nikt więcej nie wie o ich staraniach o dziecko tą metodą. To wciąż trudny temat, owiany legendami i mitami.
M.M.: Właśnie, czy spotkaliście się z nietypowymi przesądami związanymi z in vitro? Samej zdarzyło mi się usłyszeć przesądy, że dzieci poczęte tą metodą rodzą się z ogonkami lub nie mają duszy.
A.D.: Na szczęście nie. Czasem żartujemy jednak, że, jak widać, nasz Tadek to „normalne” dziecko. Pewnie gdyby nie in vitro, nie musielibyśmy tego zaznaczać. Możemy więc tylko domyślać się, przez co przechodzą te pary, które nie mówią otwarcie o udziale w procedurze. Musimy pamiętać, że mieszkamy w dużym ośrodku miejskim, więc to z pewnością też ułatwia sprawę.
D.D.: My o in vitro mówimy głośno od samego początku. Nie tylko wśród najbliższych, ale też i w mediach. Chcemy nagłaśniać ten temat, a raczej normalizować go. Poznałam wiele osób, które również brały udział w procedurze i były bardzo otwarte, jednak na propozycję wspólnego podjęcia tematu szerzej, milkły. Wiele wody upłynie jeszcze w Warcie, zanim to się zmieni. Robimy jednak co w naszej mocy, by pokazywać ludziom, że taka droga do rodzicielstwa jest warta wysiłku. I przy okazji zachęcamy do włączenia się w mówienie na ten temat wszystkich, którzy również znają go od podszewki.
M.M.: Wróćmy jednak do samej procedury i dofinansowania. Jakie były to kwoty?
A.D.: Dofinansowanie, które otrzymaliśmy od Miasta Poznania wspomnianych kilka lat temu wynosiło około 5 tys. zł. Jednak samo poszukiwanie przyczyny niepowodzeń przy naturalnych próbach zajścia w ciążę, moja diagnoza, operacja i późniejsze przygotowanie Danki kosztowało nas kilka razy więcej. Teraz, gdy rząd objął in vitro dofinansowaniem, obejmuje ono także wszystkie kroki potrzebne do samego podejścia do procedury. To ważna zmiana, z pewnością pomoże wielu parom podjąć decyzję o spróbowaniu tej metody.
D.D.: Chcemy też zaznaczyć, że zmiana owszem, jest widoczna, ale w wielu kwestiach opieka zdrowotna finansowana przez rząd wciąż kuleje. Problem męskiej niepłodności w ogóle w niej nie istnieje. Może gdyby to się zmieniło, wiele par szybciej mogłoby zostać rodzicami. A przecież wiek rodziców nie jest tu bez znaczenia. Już sam fakt, że w polskim systemie rok nieudanych starań jest uznawany za normę i dopiero po jego upłynięciu można ubiegać się o oficjalną pomoc, jest trudną kwestią. Każdy stracony cykl jest dla pary, która chce począć dziecko, bezpowrotnie utraconą szansą. Tymczasem polska opieka zdrowotna zakłada, że rok to wcale nie tak długo. Z perspektywy osób, które przeszły tę drogę, jesteśmy zupełnie innego zdania.
M.M.: Zwłaszcza, że dziś w zatrważającym tempie spada dzietność.
A.D.: A prognozy w tej kwestii nie są pozytywne. Niestety znamy pary, które chcą mieć dziecko, ale nie podejmują decyzji o in vitro, tłamszą to pragnienie w sobie, bezskutecznie starają się, by do poczęcia doszło w sposób naturalny. W trudnej sytuacji są też pary jednopłciowe. One zupełnie nie mają szansy na podejście do procedury, nie mówiąc już o dofinansowaniu w naszym kraju.
M.M.: Z to Waszą otwartość widać gołym okiem.
D.D.: My od początku byliśmy bardzo otwarci w kwestii in vitro. Kiedy przyszło do rozmowy, że musieliśmy rozważyć dawstwo nasienia, uznaliśmy, że jesteśmy na to gotowi. Złożyło się tak, że nie musieliśmy korzystać z takiego rozwiązania, ale gdyby była taka potrzeba, nie balibyśmy się tak postąpić.
A.D.: Ja, dotknięty problemem męskiej niepłodności, mówię o tym głośno. Chcę, żeby społeczeństwo wiedziało o takiej jednostce chorobowej. Jedni mają problemy ze wzrokiem, inni z kręgosłupem. Ja miałem problem z plemnikami. My zresztą od samego początku nie zastanawialiśmy się nad tym, jak będziemy odebrani. Nikogo nie pytaliśmy o zdanie. U nas nie było innej drogi – albo in vitro, albo bezdzietność. Mamy wrażenie, że tej metodzie źle mówią ci, którzy jej dobrze nie znają lub nie wykorzystały tej szansy.
M.M.: A jakie są, Waszym zdaniem, powody, które decydują o tym, że pary nie korzystają z in vitro?
D.D.: Wspomniane pieniądze to tylko jedna kwestia. I, zgodnie z naszą obserwacją, tu wcale nie chodzi o religię. Odnosimy wrażenie, że ludzie nie chcą mówić o swoich porażkach. A tak właśnie jest traktowane in vitro – tzn. nie jestem w stanie mieć dziecka naturalnie i traktuję to jako przegraną. Jako szansę, skorzystanie z której jest jednak przyznaniem się do pewnego niepowodzenia. Po drugie, samo przystąpienie do procedury także jest obarczone ryzykiem nieudanych prób. To zniechęca.
M.M.: A Wy zachęcacie.
D.D.: Zdecydowanie tak. Jeśli ktoś ma wątpliwości, czy dobrze zrobiliśmy, chętnie zaprosimy go do naszego domu, na herbatę. Niech zobaczy naszego Tadzia – radosne dziecko, które rozpiera energia. Niech usłyszy jego śmiech, obejrzy namalowane obrazki, zauważy zabawki na podłodze. I wtedy niech jeszcze raz zada mi to pytanie, prosto w oczy. Myślę, że nikt nie miałby już odwagi. My, dzięki in vitro, jesteśmy po prostu szczęśliwi.
Czytaj także: Półtora miesiąca i taki efekt! 3 ciąże dzięki in vitro na Polnej